„Frankenstein Show” w reż. Rafała Dziwisza w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Pisze Mateusz Leon Rychlak w Teatrze Dla Wszystkich.
„Gdy jednostajna męczy Cię dola twa,
to Frankensteina bierz,
on Ci zaśpiewa pieśń
to jego rzecz by smutki twe poszły precz”
– Rafał Dziwisz „Weź pod rękę Frankensteina”
Od jakiegoś czasu bardzo ważnym dla mnie wydarzeniem jest spektakl dyplomowy specjalności wokalno-aktorskiej, będący swego rodzaju zwieńczeniem corocznych dyplomów w krakowskiej AST. Spektakle, takie jak „Do dna” w reżyserii Ewy Kaim czy „Pół żarciem, pół serio” Kaliny Dębskiej, zapadały mi w pamięć z rozmaitych, zwykle pozytywnych przyczyn. Podobnie i tegoroczny spektakl „Frankenstein Show” w reżyserii Rafała Dziwisza, przygotowany na podstawie adaptacji Wojciecha Kościelniaka.
Może będzie to truizmem, ale jak wiadomo, dyplom rządzi się swoimi prawami. Swobodny dobór aktorów do wizji artystycznej jest z natury rzeczy niemożliwy, dlatego też wiek postaci wypada uzasadnić. Czasem dzieje się to przez odpowiedni dobór materiału źródłowego lub jego kompletne przygotowanie na rzecz spektaklu dyplomowego (np. „Fortissimo” czy „Pół żarciem, pół serio”), czasem – jak w przypadku przedmiotowego spektaklu – mamy do czynienia z jakimś drobnym, acz sprytnym zabiegiem, który zmienia nieco kontekst opowiadanej historii.
Akcja rozpoczyna się w szpitalu dziecięcym, w którym bohaterowie wypełniają sobie czas wymyślaniem opowieści. Tym razem padło na Marry (w domyśle Marry Shelly) i tak oto rozpoczyna się historia, w której twarze i zachowania jej przyjaciół stają się podstawą postaci umieszczonych przez nią w historii o potworze Frankensteina. Ten pomysł był już niejednokrotnie wykorzystywany w różnych dziełach filmowych, w tym w jednej z filmowych adaptacji „Piotrusia Pana”, i stanowi w tym przypadku bardzo dobre założenie. Wszelka dziwność i niewiarygodność (nawet w tak nieprawdopodobnej historii) jest pozbawiona sztuczności, ponieważ wiemy, że to wszystko dzieje się „na niby”. Za tą konwencją idzie cała gama efektów, w tym i dobór scenografii (Damian Styrna), która okazjonalnie jest komiksowa lub przypomina szkolne przedstawienie. Te wszystkie zabiegi pozwalają na wejście bez reszty w świat wyobraźni, z przymrużeniem oka i bez urazy dla naprawdę przyjemnego poczucia humoru.
Pomijając szczegóły dramaturgiczne czy fabularne, dla których warto się wybrać na ten spektakl, skupię się jedynie na stronie aktorskiej, w tym przypadku zdecydowanie najważniejszej. W pierwszej kolejności wypada odnieść się do postaci ujętych w tytule, czyli do Mateusza Wróblewicza w roli Wiktora Frankensteina. Można byłoby się spodziewać szalonego, roztargnionego naukowca, którego działania nie są zbyt zrozumiałe, a on sam jest odrobinę śmieszny niczym Emmett Brown. Jednak zupełnie nie w tym kierunku poszła kreacja i bardzo słusznie. Bohater kreowany przez Wróblewskiego jest zdeterminowany, absolutnie pochłonięty przez pracę i przeraźliwie racjonalny, chłodny oraz metodyczny. Budzi to większą grozę niż chaotyczne zło, jakie reprezentuje Monstrum (Inga Chmurzyńska), ponieważ najstraszniejsze w fanatykach jest to, że mogą mieć rację, a ten bohater tak właśnie został skonstruowany i odegrany – skrupulatnie i precyzyjnie. Z kolei Monstrum to cała gama aktorskiego popisu w odgrywaniu ograniczeń, które przezwycięża postać. Od ruchów, przez operowanie „niesprawnym” głosem, po okaleczone, nieuformowane emocje. Jednocześnie wraz z postępem akcji Monstrum staje się coraz bardziej ludzkie, panuje nad sobą, ma wyraźne cele i pragnienia. Inga Chmurzyńska przeprowadziła swoją postać od czegoś nieludzkiego po twór, który stał się podobny do swego stwórcy, i posuwała się przy tym regularnie, bez gwałtownych przeskoków w zmianie stylu gry.
Kolejne postaci na różne sposoby wpisują się w jeden z tych dwóch modeli: albo toczą przegraną walkę ze swoimi emocjami, albo osiągając sukces, ostatecznie upadają. Najlepszym przykładem jest tutaj postać Elżbiety (Sara Kociołek), która by zbliżyć się do Wiktora, nie cofa się przed niczym, a gdy nareszcie ten odwzajemnia uczucie, nie kończy się to happy endem. Podobnie Henryk (Kamil Micał), nieszczęśliwie zakochany w Elżbiecie, również traci pod koniec coś cennego (o czym traktuje solowa „Piosenka o odciętej dłoni”). Alex Spisak jako Igor, pomocnik doktora Frankesteina, karykaturalnie oddający wady, jakie młodemu pokoleniu przypisuje „stara gwardia”, jest tak rozczulająco nieporadny jako postać, że kradnie kilka scen i absolutnie wygrywa, jeśli chodzi o solowe piosenki („Mózgu, wróć!” i „Paso muerte”).
Tylko dwie kreacje nie wpisują się w opisany powyżej schemat. Mianowicie Matka (Wiktoria Wojtas), uzupełniająca i dodatkowo pogłębiająca wymiar postaci Wiktora Frankensteina, oraz Anna Bielawska (Pastor/Agata), która choć z dramaturgicznego punktu widzenia może uchodzić za „zapchajdziurę”, pod kątem aktorsko-wokalnym absolutnie nie zasługuje na takie określenie. Piosenka „Już tak bardzo bym chciała” zapadła mi w pamięć najbardziej z całego spektaklu, być może ze względu na jej odmienność estetyczną od pozostałych, choć jednak skłaniałbym się ku temu, że wykonanie było naprawdę znakomite.
Mocno trzymam kciuki za to, by ten spektakl dobrze wypadł na tegorocznym Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, nawet pomimo tego, że mam już innego krakowskiego faworyta.