Koncert Sylwestrowo-Noworoczny w reż. Sebastiana Gonciarza w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Alicja Polewska-Matusewicz w „Expressie Bydgoskim".
Tym razem kalendarz sprawił, że artyści Opery Nova mogą dać popis swoich talentów rewiowych podczas raptem sześciu koncertów sylwestrowo-noworocznych. A jest co podziwiać.
Do trzech razy sztuka? Oby nie, bo Szymon Jachimek jako portier Andrzej znów zaskoczył i rozbawił. Poznaliśmy się podczas mrocznego sylwestrowego wieczoru 2020 roku, kiedy to w całym budynku opery był tylko on i zabłąkany gość. Perypetie panów wędrujących spowitymi ciemnością korytarzami oglądaliśmy na ekranach swoich telewizorów i komputerów - pandemia uwięziła nas w domach.
Rok temu udało się już spotkać face to face w Operze Nova, choć widownia jeszcze schowana była za maseczkami. Nic więc dziwnego, że kiedy w czwartkowy wieczór, podczas pierwszego z cyklu tegorocznych koncertów, na scenie zamiast Andrzeja pojawiło się doskonale znane melomanom operowe małżeństwo Małgorzaty i Janusza Ratajczaków (pysznie ogrywających swoją „rolę”), niektórzy spuścili nosy na kwintę.
Soliści dwoili się i troili, ale wyraźnie konferansjerka ich uwierała; dało to też ten efekt, że kiedy Janusz Żak zaśpiewał rondo z „Fausta” - dostał zaledwie poprawne brawa.
Temperatura zaczęła się jednak podnosić, gdy sceną zawładnęły paryskie szansonistki i... rodzima Conchita Wurst, którą okazał się być portier Andrzej w ten sposób próbujący wkraść się w łaski stojącego za pulpitem dyrygenckim dyrektora Macieja Figasa.
Wspólnie z publicznością portier „załatwił” sobie powrót do pracy (po ubiegłorocznych ekscesach został bowiem zwolniony). I wtedy zaczęło się dopiero dziać...
Zwykle artyści ON starali się po równo pokazać w repertuarze „swoim”, operowym, jak i w bardziej wodewilowej odsłonie. Tym razem zdecydowanie przeważał wariant rewiowy. Oto znajdujemy się bowiem w Hotelu Opera; może to Paryż, Wiedeń albo Kraków. Secesyjna fasada i wnętrze niczym pudełko na biżuterię, wyłożone miękkim aksamitem w kolorze wina. Mamy więc i konsjerża meldującego gości, ale i salę bilardową czy kawiarniane stoliki w lobby. I oczywiście schody, bo bez schodów wszak nie ma rewii.
Wszystko się skrzy i mieni w światłach reżyserowanych przez Sebastiana Gonciarza, ale to co wyczarował Mistrz podczas magicznego występu Edyty Krzemień śpiewającej wokalizę do „Dawno temu w Ameryce” Ennio Morricone zasługuje na co najmniej dwa Oskary.
Początek drugiej części wieczoru to popis Dariny Gapicz w przeboju Vaja Con Dios „Neh neh neh”. Tak śpiewać i tańczyć w szalonym tempie - z tym trzeba się po prostu urodzić.
Wróćmy jednak do portiera Andrzeja, który słowem i kolejnymi szalonymi kreacjami splatał program wieczoru w jedną całość. Kiedy pojawił się na scenie w zielonym fraku, niczym pasikonik Filip z „Pszczółki Mai”, można było się spodziewać, że będzie się działo. Jakiego gatunku muzyki państwu dzisiaj brakuje?_- zagaił Andrzej. Jazz! Rock! - padło z sali. Stanęło na rocku. Później wspólnie ustaliliśmy, że rockowy kawałek będzie o Bożydarze ... Nie, nie mogę zdradzić wszystkiego, ale jedno jest pewne „kawałek” powstał tu i teraz, miał rytm i rym, a słowa doprowadziły wielu do łez ze śmiechu.
Choć koncert z obowiązkową lampką szampana w przerwie trwa trzy godziny, czas nieubłaganie dobiegł do finału. Przed naszymi oczami przewijał się barwny korowód solistów, scen zespołowych, popisów baletowych i chóralnych. Na koniec nie było girls z piórami ani napisu „Do Siego Roku”, byli wszyscy artyści tego wieczoru i piękne słowa Zbigniewa Wodeckiego: „Nawet jeśli źle nam wróżą/My za życie toast wznieśmy winem z róży”. Czego i Państwu życzę.