"Jądro ciemności" na podstawie opowiadania Josepha Conrada w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Andrzej Dąbrówka w portalu Teatrologia.pl.
Słynna nowela Conrada (1899) należy wciąż do najpoczytniejszych książek świata, i zajmuje ponoć pierwsze miejsce wśród lektur najczęściej analizowanych przez studentów uniwersytetów amerykańskich. Jest skonstruowana ramowo jako opowiadane dłuższe wspomnienie. Akcja ramowa jest minimalna: w ciągu paru godzin narrator opowiada grupie kolegów-marynarzy czekających w londyńskim porcie na odpływ o swojej przygodzie jako kapitana parowca na rzece Kongo. Adaptacja sceniczna Teatru Powszechnego w Warszawie porzuca tę zewnętrzną ramę i czerpie wątki z właściwej opowieści, ale je znowuż po swojemu obudowuje.
Fabuła
Młody kapitan statku rzecznego podąża w górę rzeki z misją odnalezienia wybitnie skutecznego agenta handlowego Kurtza, który wypowiedział posłuszeństwo swym mocodawcom. Pokonując kolejne trudności, w tym brak żeglugi na odcinku Wodospadów Livingstone’a, konieczność naprawy swojego parostatku, i zmagając się z innymi przeciwnościami, wreszcie dociera do Kurtza i go zabiera. Liczne role męskie przydzielone są trzem aktorom (Michał Czachor, Oskar Stoczyński, Mamadou Góo Bâ), co rozmywa czytelność akcji dramatycznej, i tak osłabionej przez adaptacyjną swobodę. Próbuje ją powiązać jako narratorka i czytelniczka Conrada Oksana Czerkaszyna.
Wśród wielu wątków wykorzystanych w przedstawieniu jest kilka pominiętych. Nie dostrzeżono epizodu, w którym istotną rolę w kierowaniu zdarzeniami na lądzie odgrywa szamanka-przywódczyni wiejskiej grupy wojowników. Wątek Rosjanina wykorzystany został w przedstawieniu tylko w zakresie relacji do Kurtza, z podkreśleniem pewnej dwuznaczności. Tymczasem ma on także samoistną wartość. To ciekawa postać – pogodnego, prostodusznego obieżyświata, niesionego prądem swoich fantazji, i ze zdziwieniem znajdującego się coraz dalej od domu, tak daleko, że w końcu „nie wiedziałby jak wrócić". Ten niewinny marginalny Europejczyk nie uczestniczy naprawdę w kolonizacyjnym procederze, gdyż wprawdzie jest w nim jakimś trybikiem, to jednak nie odnosi z niego żadnych korzyści i nie jest nimi zainteresowany. Nie dotyka go zachodnia choroba chciwości, choć czuje wielki szacunek do Kurtza. Ma status adepta cywilizacji, co jest zobrazowane zagadką podręcznika sztuki marynarskiej. Marlow, narrator, tuż przed dotarciem do Kurtza znajduje w opuszczonej stacji stary angielski poradnik, Zagadnienia dotyczące pewnych zagadnień marynarskich.
„Towson czy Towser rozpisywał się z powagą o nadmiernym przeciążeniu okrętowych łańcuchów i takielunku tudzież innych tym podobnych kwestiach. […] Już znalezienie tam takiej książki było zadziwiające, ale bardziej jeszcze zdumiały mnie notatki skreślone ołówkiem na marginesach, odnoszące się wyraźnie do tekstu. […] Były pisane szyfrem!”.
Potem okazuje się, że nie był to szyfr, tylko odręczne notatki Rosjanina pisane cyrylicą. Chłopak uczył się z tej książki rzemiosła marynarskiego, wiedziony ciekawością i respektem dla tego zawodu. Jego przykład – uczenie się i próba przetłumaczenia wiedzy z obcej książki na własny język – we właściwym świetle stawia sprawę afrykańskiego palacza, który nie mógł przejść tej samej drogi wtajemniczenia w okrętową technologię, będąc człowiekiem niepiśmiennym i „przedhistorycznym”.
„A w wolnych chwilach musiałem doglądać dzikusa, który był palaczem. Był to okaz udoskonalony; umiał palić pod pionowym kotłem. Tkwił w dole pode mną i – słowo daję – jego widok oddziaływał równie budująco jak oglądanie psa w majtkach i kapeluszu z piórem, chodzącego na tylnych łapach. Parę miesięcy tresury dało radę temu istotnie zdolnemu chłopu. Zerkał na manometr i wodowskaz, siląc się najwidoczniej na odwagę, a przy tym miał nieborak spiłowane zęby, kędzierzawy łeb golony w dziwne desenie i trzy ozdobne blizny na każdym policzku. Powinien był klaskać i tupać na brzegu, a zamiast tego pracował ciężko – niewolnik dziwacznych czasów, pełen doskonalącej wiedzy. Był użyteczny, ponieważ go wyszkolono, a oto na czym polegała jego wiedza: gdyby woda znikła z tej przezroczystej rzeczy, zły duch wewnątrz kotła wpadłby w gniew z powodu wielkiego pragnienia i zemściłby się straszliwie".
Człowiek przedhistoryczny
Przyjęto „historię” danej zbiorowości liczyć od czasów, kiedy posługuje się ona pismem dla swego samoopisu. Wówczas społeczności polegające na pamięci i ustnym przekazie samowiedzy nazywają się „prehistoryczne”. Conrad korzysta z tego rozróżnienia, trafnie odnosząc je do współczesnych kultur ustnych, które dopiero teraz wkraczały w erę piśmienności.
„Wędrowaliśmy po przedhistorycznej ziemi, po ziemi mającej wygląd nieznanej planety. Czy przedhistoryczny człowiek nas przeklinał, czy modlił się do nas, czy też nas witał – któż to mógł wiedzieć?” .
Niepewność co do treści, wymowy tej niezbadanej kultury, niedocieczony sens intencji jej nosicieli – to są kolejne przeszkody w nawiązaniu kontaktu. Sprawiają one, że przybysze są tylko słuchaczami, widzami niezrozumiałego przedstawienia. Słuchają pieśni czy tam-tamów nie wiedząc, czego dotyczą ich dźwięki. Pod tym względem pożyteczne jest porównanie miejsca śpiewu w trzech źródłach: u Conrada, Van Boovena i Gordziałkowskiego. Z racji choćby sposobu podróży Marlow ma rzadko okazję, aby słuchać śpiewu tubylców, i traktuje go jako koloryt lokalny, którego znaczenie go intryguje, ale pozostaje niedostępne.
„Ziemia nie była ziemską, a ludzie byli… Nie, ludzie nie byli nieludzcy. […] Wyli i skakali, i kręcili się, i wykrzywiali straszliwie; a najbardziej ze wszystkiego przejmowała mnie właśnie myśl o ich człowieczeństwie – takim samym jak moje – myśl o mym odległym powinowactwie z tym dzikim namiętnym wrzaskiem. Brzydkie. Tak, to było dość brzydkie; ale jeśli człowiek miał w sobie dosyć męstwa, musiał przyznać się w duchu, że jest w nim jakiś najniklejszy ślad odzewu na przerażającą szczerość tego zgiełku, jakieś mgliste podejrzenie, iż to ma pewien sens […]. Cóż tam było właściwie? Radość, przestrach, smutek, ofiarność, męstwo czy wściekłość – któż to mógł powiedzieć? – ale była tam prawda – prawda bez maski czasu. Głupiec niech się gapi i wzdryga – człowiek rozumie i może patrzeć bez zmrużenia powiek. Ale musi być choćby na tyle człowiekiem, co ci na brzegu". (51)
Śpiew w wykonaniu senegalskiego aktora, muzyka i performera Mamadou Góo Bâ należy do najcenniejszych momentów tego przedstawienia. A jest ono w warstwie dźwiękowej bardzo bogate, czemu służy wyposażenie każdego widza w słuchawki.
Holender poświęca śpiewowi tubylców więcej uwagi i wsłuchuje się w niego z empatią. Dostrzega w słyszanym wieczornym zbiorowym śpiewie przygniatającą harmonię czy echo donośnych odgłosów nocnej przyrody, powtarzających dzienne odgłosy, grzmot wodospadów i huraganów, krzyki rybitw i papug, trzepot olbrzymich motyli, nieustanną udręke ze strony owadów. Najbardziej wnikliwy jest polski obserwator, który z racji zawodu dotarł najbliżej do codziennego życia swoich podopiecznych
Państwo Leopolda
Conrad-Marlow dyskretnie idzie śladem Stanleya, który ze swojej transafrykańskiej wyprawy z Zanzibaru do ujścia Konga napisał reportaż Through the Dark Continent (1878). Po powrocie Stanley nie znalazł u Brytyjczyków poparcia dla swojego planu wielkiej wyprawy badawczej, i musiał zwrócić się do belgijskiego króla Leopolda, który go o to wcześniej nagabywał, owładnięty obsesją zdobycia dla siebie kolonii w Afryce. Marlow, szukając pracy, trafia w końcu do belgijskiej stolicy, Brukseli, której nigdy nie nazywa inaczej niż „miastem grobowym”. Tam dzięki wstawiennictwu ustosunkowanej ciotki zdobywa zlecenie kapitańskie od spółki kolonialnej prowadzącej handel z Kongiem. Musiała to być spółka realizująca interesy Leopolda II, który od 1885 roku dzięki przychylności głównych graczy europejskich na konferencji w Berlinie, z Bismarckiem na czele, uzyskał suwerenność na obszarze dorzecza Konga – najpierw dla towarzystwa Association Internationale du Congo, które potem sobie podporządkował, ogłaszając się suwerenem osobiście. Stworzone tak państwo l’État indépendant du Congo (Kongo Vrijstaat, Kongo Free State, 1885-1908; przeszło następnie pod belgijską flagę i było zamorską prowincją Belgii do roku 1960). Okres samodzierżawia Leopolda II należy do najczarniejszych kart w historii kolonializmu. Okrucieństwa, jakich się dopuszczano na ludności tubylczej, szaleńczy terror, jakim wymuszano pozyskiwanie surowców, głównie kauczuku i kości słoniowej – to wszystko docierało do Europy i wzbudzało protesty. Do nich z pewnością można zaliczyć książkę Conrada, który napisał: „Zaraza głupiej chciwości przenikała to wszystko jak trupi zapach".
Warszawskie przedstawienie mocno i trafnie uwypukla nieludzkie metody terroryzowania ludności Konga zmuszanej do niewolniczej pracy w pozyskiwaniu surowców na europejskie potrzeby.
Kolonialne spojrzenie
Kompozycja noweli Conrada jest dobrym nośnikiem problemu kolonializmu: oglądamy obcy kraj z pokładu stateczku płynącego z trudem w górę wielkiej dzikiej rzeki. Kontakt z ludźmi ograniczony i nieprzyjazny, dostęp do obcej rzeczywistości bardzo wycinkowy. Wszystko potwierdza wątłość kulturowego kontaktu, który nie może wydać żadnych owoców. W kilku epizodach obrazowana jest ta negatywna dialektyka, której przysłowiowym wyrazem są paciorki i perkaliki. Conrad opisuje z nieskrywaną satysfakcją pożar składu tych towarów na wymianę.
„Szopa z trawy, pełna kretonu, perkali, paciorków […] buchnęła płomieniem tak nagle, iż można było pomyśleć, że ziemia się rozstąpiła, aby pozwolić mściwemu ogniowi pochłonąć wszystkie te śmiecie".
Ten pożar pracowicie inscenizuje teatr, wizualnie „rozpalając ognisko” ze złotej folii.
Jest to kolejny moment symbolicznie obrazujący pozorność czy próżność wymiany między cywilizacjami. Zauważył to już James Cook w 1770 roku, zetknąwszy się z Aborygenami wschodniej Australii i stwierdzając, że są oni społecznością samowystarczalną, która niczego nie potrzebuje od białego człowieka.
Z bliska ten mechanizm przedstawia belgijski kolonizator w reportażu Gordziałkowskiego (1930):
„U nas [w Europie], gdzie każdy goni za zarobkiem, narzucanie takiej pracy, zdrowej i wcale nie tak bardzo znowu ciężkiej, byłoby rzeczą zgoła niepotrzebną, zwłaszcza że jest ona stosunkowo dobrze płatna, ale w Kongo, gdzie Murzyn nie ma żadnych potrzeb i gotów jest wyrzec się naszych pieniędzy, bylebyśmy mu dali święty spokój, sprawa zmuszenia go do zarobkowania (wyrażenie to brzmi może nieco dziwnie, ale jednak odpowiada rzeczywistości) przerasta możliwości normalnego przedsiębiorstwa".
W Avatarze Jamesa Camerona, który rozważa problem kolonizacji, tyle że w skali międzyplanetarnej, pojawia się identyczny argument przeciwnika ziemskiej inwazji: „Co my im możemy dać? Piwo jasne, dżinsy?”
Innym obrazem trudności czy wręcz niemożności nawiązania kontaktu cywilizacyjnego przy takich różnicach jest motyw zawiązanych oczu. Pisze Conrad: „Wyobraźcie sobie człowieka z zawiązanymi oczami, któremu dają ciężki wóz i każą powozić na złej drodze". (49)
To długa, bardzo dopracowana scena, urastająca do rangi symbolu całej przygody kolonialnej Europejczyków.
Dym sceniczny
Mocnym obrazem nieprzezwyciężalnej obcości między przybyszami a nawiedzonym przez nich krajem jest też mgła, na wielu stronach opisywana z wielkim znawstwem. „…staliśmy w białej mgle, bardzo ciepłej i lepkiej, a oślepiającej bardziej niż noc” (55)
To wyjątkowy przypadek, kiedy użycie dymu scenicznego jest uzasadnione. Mimo wszystko z pewnym utęsknieniem czekam, aż ktoś wykryje, że jest to substancja szkodliwa, i jej użycie na scenie teatralnej zostanie zakazane.
Głos Kurtza
Kurtz jako uosobienie Europy („Cała Europa złożyła się na Kurtza”), i głos Cywilizacji, którego chcąc nie chcąc słuchamy i chcemy wciąż słuchać urzeczeni jego elokwencją. Jednak jest to głos, który zaczyna głosić własny kult. W istocie Kurtz, pozbawiony kontroli i regularnej wymiany kadr, przestał wysyłać do spółki surowce, a zaczął tworzyć własne państewko z armią posłusznych mu zwolenników gotowych o niego walczyć.
Cywilizacja istotnie wymaga ciągłego mówienia o swoich wartościach, tak jak Kościół stale się modli. Dotyczy to także technicznego nurtu cywilizacji, o czym się boleśnie przekonują wszyscy rozbitkowie. U Conrada takim obrazem są nity do spajania blachy, potrzebne Marlowowi do załatania blaszanego poszycia parowca. Gdzieś w porcie na wybrzeżu nity były, walały się całe skrzynie nitów, ale nie można się było doprosić ich sprowadzenia do handlowej stanicy w głębi lądu – tam, gdzie były niezbędne. Nawiasem mówiąc to niedobór w produkcji nitów spowodował pośrednio katastrofę Titanica, którego budowniczowie, nie mogąc ich kupić w odpowiedniej liczbie, ujęli ćwierć z zaprojektowanej liczby wymaganych nitów na cal kwadratowy, co – są na to wyliczenia – przyczyniło się do pęknięcia zewnętrznego poszycia przy zderzeniu z górą lodową. Tak więc wiele zależy od zastosowania prawidłowej liczby nitów spajających części większych całości. Dystrybucja wartości i elementów jest kluczem do prawidłowego działania każdego systemu kulturowego. Jego wysłannicy pozbawieni regularnego udziału w tej dystrybucji zmieniają się w „bandę niewierzących pielgrzymów”. Jest wiele koncepcji tego, kto był pierwowzorem Kurtza. Być może w kompozycji jego postaci znalazł się wątek ambitnego króla Leopolda?
Rozbieranie budzika
Zgodnie z postdramatyczną modą ramę tworzą dywagacje aktorów próbujących wraz z reżyserem przekonać nas, że są mądrzejsi i o ileż bardziej nowocześni od Conrada. Chcąc nie chcąc obnażają zarazem zakres swojego rozumienia tego tekstu i jego problematyki. Widać, że przewertowali książkę w poszukiwaniu haków na Conrada i celebrują je w ramach swoich anachronicznych dywagacji. Zrozumiałe jest odchodzenie od litery adaptowanego tekstu, zwłaszcza dawnego, można pokazywać jego obciążenia dawnym myśleniem, to rzecz niewątpliwa. Ale jeśli się z dawnego tekstu wyłuskuje składniki i używa do własnych problematyzacji, to uczciwość intelektualna nakazywałaby te problemy relatywizować różnymi odniesieniami współczesnymi wybranemu dziełu, i pokazywać je z różnych punktów widzenia. Podam dla przykładu dwa bliskie tematycznie źródła, które pokażą, na czym polegają pożytki z szerszej kontekstualizacji motywów wyjętych z cudzej narracji i całkowicie bezbronnych wobec jednostronnej prezentacji w ramach nowej sztuki.
Ból tropików
Ciekawym zbiegiem okoliczności kiedy Conrad pisał swoją nowelę o podróży parostatkiem w górę rzeki Kongo, taką samą podróż odbywał holenderski pisarz Henri van Booven (1898). Napisał o niej reportażową powieść Tropenwee (Ból tropików, 1904). Jest ona bardzo szczegółowa i napisana z dużym talentem lirycznym. Van Booven pokazał na przykładzie narratora – wysłanego jako urzędnik korporacji – jak działał system od środka: pracownikiem pomiatano, nie przestrzegając żadnych umów, nie dbając o jego zdrowie.
„Protesty nic nie dawały, tylko przekreślały szansę awansu. Pozostawały tylko obowiązki, zwierzęcy kierat obowiązków, obowiązkowe wspólnictwo w oszustwie na korzyść spółki i na własną korzyść. Nie było czasu na piękno natury. A czarni to było czarne bydło, wobec którego trzeba było być twardym, sztywnym, złym; trzeba ich było trzymać krótko, (119) dbać, żeby cię nie okradli. Dobrym słowem? O, nie! Zwierzęcą twardością i częstym biciem. Tak, trzeba było na końcu zostać katem, bić swoich bliźnich do krwi batogiem z suszonej skóry hipopotama, którego jedno uderzenie rozrywało całe muskuły. A udziały daleko przekraczały nominał, i tak miało być. Sprzedałeś się, więc bądź zwierzęciem w kieracie obowiązków, obowiązkowym łajdakiem! Obowiązkowym katem! A wszystkie zyski dla Spółki!…”.
Udręka walki z komarami, mrówkami, skorpionami włażącymi do szczelin, karaluchami odgryzającymi w nocy brwi śpiącemu człowiekowi, ciągłe swędzenie bąbli rozdrapywanych do krwi, niemożność wykąpania się, chociaż płynie się po wielkiej rzece, bo czyhają krokodyle – i ciągłe zagrożenie malarią i dyzenterią, które narratora dopadają, i przed którymi – jak sam autor – ledwie uchodzi z życiem wyniesiony dosłownie na noszach, bo już nie mógł chodzić.
Czarny sen
Późniejszy o trzy dekady stan rzeczy, i z punktu widzenia belgijskich kolonizatorów przedstawia wspomnieniowy reportaż Czarny sen Henryka Gordziałkowskiego (1930, 1959, do pobrania w Chełmskiej Bibliotece Cyfrowej http://cyfrowa.chbp.chelm.pl/). Autor był polskim lekarzem wykształconym w Belgii i wyspecjalizowanym w zwalczaniu chorób tropikalnych, który otrzymał od kompanii eksploatującej palmę olejową stanowisko regionalnego medyka do zwalczania śpiączki afrykańskiej. Książka nie ma ambicji literackich, ale nie jest pozbawiona zmysłu narracyjnego i autor umiejętnie ograniczył treść do kilku wątków, jedną z postaci czyniąc osią kompozycji. Przydzielony mu jako tłumacz krajowiec Paskal okazuje się miejscowym czarownikiem, który staje na czele buntu kilku wiosek przeciw obcej administracji. Jest tu ciekawa analogia z misją Marlowa, polski lekarz ma zastąpić usuniętego ze stanowiska poprzednika – doktora X, który całkowicie zaniedbał swoje epidemiologiczne obowiązki i tak jak Kurtz wpisał się w plemienno-kolonialne układy. Wobec krajowców dr X. wykreował się na jakiegoś magika, a swoją nadzwyczajną pozycję wykorzystywał do nielegalnego handlu, na którym się wzbogacił i przez towarzyskie układy zyskał niemal pełny immunitet. Tu jednak już zadziałało państwo belgijskie, nierychliwe ale w pewnych sprawach zasadnicze. Kurtz działał jeszcze w warunkach wolnej amerykanki w przedsiębiorstwie Leopolda II.
Książka Gordziałkowskiego dałaby bliższy wgląd w działanie społecznej organizacji ludności Konga. Szczególnie twardo i szczegółowo przedstawia położenie kobiet, o czym nie miejsce tu mówić. Odsyłam do egzemplarza, w którym Autor przytacza arabskie przysłowie: Allach stworzył kobietę i wielbłąda, żeby mężczyzna nie musiał pracować. Gordziałkowski poprawia: kobieta w Kongo jest i kobietą, i wielbłądem.
Panie szanowny, do kogo ta mowa?
Reżyser chce nas przerazić okropieństwami rasizmu i kolonializmu, o których coś tam czytał dramaturg, o których coś chce powiedzieć Zespół, bo jest moda na antyrasistowskie tematy. Teatr Powszechny chce wstrząsać zbrodniami Białych wobec Czarnych w Afryce jako czymś ostatecznie podważającym europejską cywilizację. A my przy całej empatii dla ludzkiej krzywdy jakoś nie jesteśmy przekonani do lokowania największego zła cywilizacji w rasistowskiej postawie Europejczyków. Owszem, należy problem rozważać, i nowela Conrada jest dobrym punktem wyjścia. Ale to nie była nasza historia, więc nie jest to nasz problem.
Nawet podążając trochę za zachodnią modą (bo festiwale!) pan reżyser powinien brać pod uwagę to, do kogo mówi. A mówi do ludzi, których rodzice czy dziadkowie przeszli syberyjską Golgotę, przeżyli wołyńską gehennę – i w żadnej z nich rasizm nie był motorem zła. Może budowa Kanału Białomorskiego, czy Herlingowy Inny świat nie dałyby takiego pola do popisu aktorom, ani okazji do rzucania haseł chwytliwych w Warszawce („Pedofilia w Kościele, łubudu!”), ale byłaby to mowa o przeszłości TEJ WIDOWNI, mowa o tym podkładzie jej tożsamości, który stokroć silniej ją ukształtował niż doświadczenia sprawców kolonizacyjnych katastrof. Skoro już panuje maniera pozwalania aktorom na nieskrępowane gadulstwo i objaśnianie tego, co osiągnęli na scenie, więc może trzymalibyśmy się przynajmniej tego, co ci ludzie osobiście mogą wnieść do dzieła. Pani Oksana Czerkaszyna, ciekawa osobowość, która nie miała co grać w sztuce Conrada, mogłaby opowiedzieć o ukraińsko-polskim wątku, coś pewnie od rodziców czy dziadków słyszała, w końcu jest nawet taki pogląd, że były to relacje typu kolonialnego. To oczywiście bzdura, ale jest to przynajmniej wspólna materia historyczna, którą należy oglądać z różnych stron.
Nie chodzi o to, żeby się przepychać z narodowymi tematami, tylko żeby nie tracić z oczu własnej historii, gdyż już została opowiedziana w tym języku, i ma wkład w nasze widzenie świata. Niech jej nie zastępują tłumaczenia obcych historii z obcych języków, w dodatku odtwarzane przez cudzoziemców uczących się na tę okazję polskiego.
Piknik pod Wiszącą Skałą
Trzy tygodnie wcześniej premiera w Teatrze Narodowym pokazała problem kolonizacji w Australii. Dokonano tam podobnego zabiegu dania głosu jednej stronie historii, aby wzmocnić oskarżycielską wymowę przedstawienia. Jakiż jednak pożytek z wybiórczego rozdrapywania dawnych ran, jeśli nie szanujemy ludzi, co walczyli przeciw tamtym krzywdom? A jeśli dokonujemy aktualizacji dawnych wątków, to tym bardziej ton oskarżycielski jest bezpłodny, jeśli nie powiążemy krytykowanych dawnych metod ze współczesnością. Jak wygląda praca na dzisiejszych plantacjach palmy olejowej w Demokratycznej Republice Konga? Pozyskiwanie kauczuku? Wydobycie kobaltu i innych skarbów?
Telewizyjna choroba?
Jak pisał Umberto Eco telewizja pokazuje program o tym, że nadaje program. Wydaje się, że postdramatyczna teatralność jest wynikiem tej pokusy. Jako (były) mediewista badający teatr przeddramatyczny, całkowicie jeszcze wolny od reguł klasycyzmu z jego pudełkową sceną, nie jestem pod wielkim wrażeniem tego Brechtowskiego odkrycia. To jednak jest jakaś łatwizna, chodzenie na skróty żeby wcisnąć nam jakąś interpretację – obok czy ponad samym przedstawieniem. Czy wyobrażacie sobie Państwo taką estetykę żenady w operze czy w filharmonii? Że muzycy zamiast grać brzdąkają, pitolą i pieprzą trzy po trzy?