„4000 dni” Petera Quiltera w reż. Wojciecha Malajkata w Teatrze Kwadrat w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Dramaturgia Petera Quiltera jest w Polsce dość dobrze znana głównie za sprawą głośnego spektaklu „Boska!”, który od 2007 roku można było oglądać w Teatrze Polonia w Warszawie. Krystyna Janda zagrała w tym przedstawieniu w reż. Andrzeja Domalika brawurowo postać najgorszej śpiewaczki świata, Florence Foster Jenkins, a jej kreację mogła podziwiać również publiczność przed telewizorami. I był to bodaj rekord oglądalności dotąd niepokonany. W Teatrze Telewizji można było zobaczyć też inny dramat Quiltera, a mianowicie „Rodzinny interes” przygotowany przez Macieja Pieprzycę. Mocną stroną twórczości angielskiego dramaturga jest umiejętność budowania coraz bardziej zabawnej narracji i pozbawionych jakichkolwiek zahamowani absurdalnych sytuacji. Oparty na lekkości dialog z bardzo dobrze zachowanymi proporcjami między tym co zabawne a wzruszające to zawsze prawdziwa sinusoida emocji, dająca aktorom szansę na zbudowanie wiarygodnych i sugestywnych postaci. I on jest główną siłą napędową przedstawienia „4000 dni”, które z Ewą Wencel, Patrykiem Pietrzakiem i Andrzejem Nejmanem przygotował w Teatrze Kwadrat Wojciech Malajkat.
Światło rozjaśnia się bardzo powoli. Na scenie widzimy leżącego na szpitalnym łóżku Michaela, przy którym czuwa jego matka. Syn od wielu miesięcy leży pogrążony w śpiączce i podłączony jest do aparatury. Za chwilę do akcji wkroczy również Paul, który czeka na wybudzenie się swojego partnera. Długo czekać nie będzie, ale odzyskanie świadomości przynosi jednocześnie niepamięć tego wszystkiego, co wydarzyło się wcześniej, owych tytułowych czterech tysięcy dni, których młodszy gej nie pamięta. To, co wydarzy się między protagonistami w sytuacji, kiedy stwierdzenie amnezji stanie się faktem, będzie znakomitym pretekstem do opowieści o tym, co w naszym życiu najważniejsze i o wartościach, których zapominać nie wolno. Także o ludzkiej samotności.
Proszę jednak nie myśleć, że Quilter serwuje nam ckliwy czy sentymentalny melodramat o miłości dwóch gejów z udziałem mamusi, która nie chce ich związku zaakceptować. Nic takiego się nie dzieje. Potoczysty dialog skrzy się w tym tekście od zabawnych point i ripost, a aktorzy znakomicie się w tej konwencji odnajdują i nawzajem wyczuwają. Dla mnie odkryciem tego spektaklu jest w roli Michaela Patryk Pietrzak, choć przecież nie pierwszy raz widzę go na teatralnej scenie. Aktor zachwyca dużą dozą ciepła, serdeczności, brakiem jakiegokolwiek upozowania czy manieryzmów tak często widocznych w stereotypowym pokazywaniu homoseksualistów na scenie. Podobnie jest zresztą w przypadku bohatera Andrzeja Nejmana, który próbuje różnymi sposobami odzyskać przyjaciela i jego miłość. Ale jego walka o powrót do tego co było nie będzie łatwa, bo i matka postanowi też zawalczyć o swoje prawa. I jeśli nawet mamy tu do czynienia z możliwością pośmiania się z kogoś, to jednocześnie otrzymujemy okazję do tego, by rozprawić się z własnymi śmiesznostkami czy słabościami, zastanowić się też nad swoim życiem i tym jakie ono jest, czemu służy i dla kogo.
Dramat Quiltera zachęca do spełniania swoich marzeń, tęsknot i szukania różnych dróg do osiągnięcia szczęścia w taki sposób, by nie krzywdzić innych. Jest to refleksja momentami wzruszająca i w kontekście finałowego rozwiązania bardzo optymistyczna. I nawet jeśli w grze aktorskiej pojawi się momentami lekki dystans, ujmujące jest to z jaką czułością aktorzy traktują swoje postaci. Jak słowami bohaterów szukają takich życiowych rozwiązań, by być w zgodzie z własnymi pragnieniami, niezależnie od tego co powie opinia czy nakazuje konwencja. „4000 dni” to pochwała życia, którego istotą jest bycie z drugim człowiekiem tak, by go lubić, szanować, kochać i nie nienawidzić.