„Córki króla Leara” wg scenar. i w reż. Karoliny Przystupy w Teatrze Małym w Tychach. Pisze Łukasz Drewniak w miesięczniku „Ramy Kultury”.
Tragedia króla Leara zaczyna się od podziału królestwa między córki władcy i pokazuje krok po kroku zagładę panującej rodziny. U Szekspira siostry zwracają się przeciwko sobie. Jakby z chwilą podziału królestwa oddzieliło się w nich zło od dobra, przy czym dobro Kordelli okazało się równie niszczycielskie, co zło Goneryli i Regany. Reżyserka tyskiego spektaklu każe nam o tym sporze, katastrofie siostrzeństwa natychmiast zapomnieć. W jej wizji córki Leara są zjednoczone, tworzą dziecięcy chór dopominający się o prawdę tego, co przeżyły. Opowiadają o sprawach nieopisanych przez Szekspira, dzielą się wspomnieniami, łączą we wspólnym lamencie.
Kiedy wchodzimy do sali teatralnej w Pasażu Andromedy, one już tam są. Trzy dziewczyny w czerni siedzą ciasno przy sobie i patrzą w pustkę. Przycupnęły na progu prowadzącym do wnętrza przeźroczystego trójkąta: wygląda to jak stelaż spalonego namiotu albo ślad po górskim szałasie, któremu wiatr zerwał dach. Może to ta sama chatka, w której schronili się przed burzą Lear, błazen, ślepiec i wariat?
Córki Leara znajdują się w teatralnym piekle zredukowanym tylko do tego, co najważniejsze, jak u Becketta. Albo w chrześcijańskim czyśćcu, w którym istnieje tylko przymus opowiadania o tym, co się zdarzyło. A może i tu, i tu. Pierwsza wstaje Goneryla (Anny Białoń) i zaczyna monolog najstarszej córki o tym, jak można przegapić granicę, za którą człowiek staje się zły: przecież to nigdy nie jest jeden czyn, powolutku dodają się do siebie rany, urazy i zwątpienia. Białoń ma zaciśnięte usta, mówi w ciemność, czyli do widzów, jakby z pretensją, że już została oceniona, a przecież nie znamy jej przeszłości na zamku Leara. W kilku rozbłyskach opowieści pojawia się dzieciństwo sióstr. Ojciec wiecznie na polowaniach, lubieżny, podszczypujący damy dworu na oczach matki, nie rozmawiający z córkami po śmierci królowej, nieczuły, zamknięty w sobie, obcy, daleki. W relacji Goneryli bliskość daje dziewczynom tylko niania, dopisana Szekspirowi na wzór Marty z Romea i Julii. Głos Regany (Anna Buczkowska) jest głosem z samego serca niewidzialności – środkowej siostry nikt nie zauważa – nie bierze się serio jej racji. Buczkowską boli jakby całe ciało. Ma twarz zmatowiałą od wewnętrznego cierpienia. Ostatnia z córek Leara, Kordelia (Alina Bachara) dotąd tylko się łagodnie uśmiechała, uspokajała samą swoją obecnością i dobrą energią. To, że Lear ją faworyzował w dzieciństwie, staje się dla niej źródłem winy a nie przewagi. Bohaterka Bachary wstydzi się swojej dawnej pozycji i teraz opowiada się po stronie sióstr, nie zdradziła ich.
Aktorki Przystupy przeplatają dopisane intymne monologi córek Leara z ich oryginalnymi kwestiami ze sztuki. W pewnym momencie słyszymy głos Leara (Jan Peszek). Duch ojca rozmawia z duchami córek, dowodząc rozwarstwienia zaświatów – jedni umarli pozostają w swoich ciałach jak brytyjskie siostry, inni stają się tylko echem, wspomnieniem dawno odbytej rozmowy, jak Lear.
Głos ojca to pamięć o oprawcy i tyranie, którego trzeba było skrzywdzić, żeby zachować kobiecą godność. W spektaklu niewidzialny Peszek nieustannie rzuca na swoje dzieci przekleństwa i przepowiednie: Bądźcie bezpłodne i zimne, niech umrą wam wszystkie dzieci! Niech rozpadną się wam ciała, niech zgniją i zbrzydną. W trakcie monologów aktorki znajdują gdzieś w przestrzeni przypisane córkom Leara maski. Trochę przypominają chude, kozie czaszki, a trochę zlepki geometrycznych figur. Córki Leara tulą je jak umarłe podczas porodu dzieci. W jednym z obrazów zasłaniają nimi twarze i stoją rzędem na tle szałasu, w tych swoich długich czarnych sukniach do ziemi. Wyglądają wtedy jak trzy wiedźmy z Makbeta, trzy zwierzęce Erynie, które dopadły Leara. W finale spektaklu Lear zastępuje ślepego Gloucestera prowadzonego przez szalonego Tomka na skraj klifu w Dover. Córki wiodą ojca do urojonej przepaści i pozwalają mu skoczyć. U Szekspira aktor grający Gloucestera popełniał teatralne samobójstwo na scenie, skacząc w otchłań, która była podłogą pod jego stopami. U Przystupy siostry nawigują niewidzialnego Leara w nieistniejącą, niematerialną przepaść. Jakby to było dręczenie ducha niższej rangi, jakiś rytuał odpłaty, który powtórzy się jeszcze nieraz.
Tyski spektakl jest maksymalną kondensacją fabuły i psychologii bohaterek. Wszystko dostajemy w nim w subiektywnej relacji, referuje się nam przeżycia, emocje, sytuacje. Kolejny raz działa beckettowska formuła redukcji. Ale z drugiej strony sceniczna gęstość sprawia, że ruchu, czyli życia na scenie bez tekstu nie ma. Aktorki pozbawiono działań kontekstowych, rodzajowych, ilustracyjnych. Uruchamiają się tylko w monologach lub rozmowach z głosem ojca. Wszystko wtedy jest ważne i doniosłe, nie ma chwili wytchnienia, oswojenia widza ze scenicznym światem. I zdaje się nam na widowni, że ta spowiedź i odpłata mija za szybko. Nie zdążyliśmy jeszcze pobyć w tych zaświatach, wysłuchać córek Leara do końca. A już jest „po wszystkim”.