„Alicji Kraina Czarów” na motywach powieści Lewisa Carrolla w reż. Sławomira Narlocha w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jagoda Opalińska w AICT Polska.
Powiem Państwu szczerze, żal mi ludzi, którzy zagubili tamten ogląd. Zagubili perspektywę, jaka przynależy naszym pierwszym etapom odbioru świata, kiedy real i a-real łączą się z oczywistą nieoczywistością. Pisał o tym wnikliwie i pięknie twórca epistemologii genetycznej, szwajcarski psycholog Jean Piaget. W jego rozległej naukowej summie zawsze zaznaczała się intuicja badacza drążąca instynkt dziecka. Wydobywam ten intuicyjno-instynktowny szlak nie bez kozery. Ponieważ tędy wędrował z Alicją Lewis Carroll.
Co prawda była to wyprawa literacka, jednak nad imaginacyjnym biegiem zdarzeń czuwał schowany pod artystycznym pseudonimem Charles Lutwidge Dodgson – profesor matematyki, wykładowca w oksfordzkim Church College. I tu rysuje się ciekawa współzależność geometrycznych figur, liczbowych ciągów, które wibrują właśnie na linii imaginacji. Alicja odkrywa cudowne pejzaże, biegnąc „w dół, wciąż w dół” za Białym Królikem oraz przekraczając lustrzaną taflę. Dodgson-Carroll zaproponował dziewczynce grę w przestrzeni nieskończonych rebusów i otwartych zagadek. On bawi się logiką przypadku, Ona nicuje przypadek wzdłuż i wszerz. Pierwowzorem Alicji była Alice Liddel córka dziekana oksfordzkiego kolegium. Ba, nawet wiadomo, że pierwszy kontur Krainy Czarów wyłonił się na wycieczce łodzią po Tamizie (4 lipca 1862), kiedy pan Dogson zabawiał trzy siostrzyczki Liddel historyjkami nie z tego świata. No cóż, geneza dawno udokumentowana, komentarze wciąz pączkują. Natomiast zostawiwszy teraz różnorakiej maści egzegezy, proponuję podróż w głąb, w dal, w poprzek, na opak, czyli ścieżkami, jakie prowadzą małą ze wszech miar bystrą dziewczynkę. Tam wybrzmiewa werbalny rozmach, obrazotwórczy temperament autora, który obok literackiej materii z sukcesem eksplorował rejony fotografii (m.in. portrety techniką kolodionową). Ale, co kluczowe, wybrzmiewa w organicznym zespoleniu z dziecięcą recepcją rzeczywistości. Dlatego czytelników nigdy nie ograniczał limit wieku. Każdy mógł się za-chwycić, za-smucić, za-myślić.
Carrollowska narracja jako artefakt wciąż bywa konsumowana wśród tapet, pościelowych deseni oraz całego szeregu gadżecików. Sądzę, że ster kulturowych odwołań trzyma Biały Królik. Nota bene facet ma nieprzemijający wdzięk, więc niechże sobie pędzi dokąd chce, skoro pięknie wraca ksiązkowym duktem. Mnie akurat wzrusza przekład Antoniego Marianowicza, intryguje przekład Macieja Słomczyńskiego, wciąga przekład Roberta Stillera. Lecz tu pojawia się pytanie o schody skierowane poza książkowy dukt.
Idąc nimi, spotkałam transkrypcję inscenizatorską Sławomira Narlocha (Alicji Kraina Czarów, Teatr Narodowy, premiera 4 marca 2023). Kolorowo-ruchowy zawrót głowy. Precyzyjna rytmizacja zbliżeń oraz scen zbiorowych. Ład strukturalny co uwodzi a równocześnie… zwodzi, gdy uroda formy goni efekt. Zdolny, kreatywny reżyser udowodnił już w autorskim cyklu projektów (Teatr Pijana Sypialnia), że błyskawicznie uruchamia synestezyjne aspekty i języka, i obrazu. Tak jest również teraz.
Tempo nabiera barwy. Choreografia (Anna Hop) wręcz pachnie. Scenografia-kostiumy (Martyna Kander) rezonują wyrazistą plastyką aktorskich działań. Zresztą cały zespół czuje inscenizatorskiego bluesa. Forma transkrypcji uzasadnia wszechobecną kategorię czasu znakomicie spersonifikowaną dwójką solistów. Alicją/Mamą Ewy Konstancji Bułhak oraz Synem Cezarego Kosińskiego. Proszę Państwa, Oni oboje pod znakomitą warsztatową kuratelą trzymają żart, uczucia, pamięć, nostalgię. Cyzelowana artystyczna robota, która nie boi ani łez, ani gry w udawane. Role konsekwentnie łączące adaptatorski rozbieg z Carrollowskim przesłaniem. Stąd cytat w tonacji wspominanego Marianowicza.
(…) siostrze Alicji przyszło na myśl, że jej mała siostrzyczka będzie kiedyś w przyszłości dorosłą kobietą, ale zachowa aż do późnej starości swe ufne i dobre serce dziecka. Pomyślała, że dorosła Alicja nieraz zbierze dokoła siebie gromadkę dzieci i opowiadać im będzie najdziwniejsze baśnie, (…) może i sen sprzed wielu lat o Krainie Czarów.
Ta para niesie blask, który jednocześnie oświetla cały szereg ciekawie rzeźbionych
pojedyńczych kadrów. Oczywiście koloryt rozmaicie się układa, więc wymieniam tylko przykładowo pewne ujęcia zatrzymane na planie szczególnej metamorfozy. Szalony Kapeluśnik Pawła Paprockiego z pazurem diaboliczno-baśniowego narratora. Wysmakowane, w każym gestycznym zwrocie i w każdej ripoście Duo: Królowa Kier (Anna Lobedan) i Król Kier (Hubert Paszkiewicz). Autentyczny liryzm pulsujący w komiksowych zakolach – Rycerz, Szóstka Henryka Simona. Wart uskrzydlonego ciepłym żartem pocałunku w samo serce Komar Roberta Czerwińskiego. Sięgnęłam kilku odsłon, a zapewniam raz jeszcze, iż spektakl ma silny, spójny, aktorski fundament. Pierwszy i drugi plan perli się, fruwa, migocze. Znowu tytułem przypisu kilka nazwisk: m.in. Jelonek, Siódemka Kacpra Matuli; Humpty Dumpty Grzegorza Kwietnia; Niby Żółw Oskara Hamerskiego; Flamingowy Kwartet – Ewa Bukała, Patrycja Grzywińska, Karolina Gwóźdź, Paulina Wróblewska; Dziecięcy Akord: Michał Pietruczuk, Felicja Nizińska.
„Stromy lot wybraźni”, którym kiedyś Władysław Broniewski zdefiniował poetyckie tworzywo nabiera pędu dzięki ożywczej reżyserskiej metaforyzacji oraz zespołowej kreatywnej wspólnocie. Lecz mnie gnębi sam status artystycznego sedna. Fascynujący wizerunkowo splot czasowych peregrynacji kształtuje głos E. T. A. Hoffmana. Piękna sprawa, zwłaszcza, że aura Dziadka do orzechów uspokaja złowrogie meteorologiczne alerty. W ten rodzajowo ornamentowany krajobraz wkraczają starannie instrumentowane wersy à la Listy Śpiewające Agnieszki Osieckiej. Rzecz się warsztatowo spina. Bo i piosenki autorstwa reżysera, i z zamysłem krąząca wokół żartu. zabawy oraz tęsknoty muzyka Jakuba Gawlika, i wokalne dialogowania. Jeszcze trzeba odnotować, prosząc o bis, udział Orkiestry Szalonych Kapeluszników. Co prawda zaskoczył mnie śpiew Królowej Kier portretowanjnej w stop klatce osoby po chemioterapii. Skala 1:1. Jazda na granicy dosłowności. Rzekłabym rysa, ale nie pęknięcie.
Natomiast wracając na płaszczyznę sedna, to żal, że inscenizator efektownie, choć niekiedy zbyt fajnie, łącząc oddalone konteksty, wyciszył paradoks, absurd, podskórne groteskowo- ironiczne fabularne tropy. Nie wiem dlaczego reżyser nie podjął rękawicy Mistrza, który genialnie antycypował surrealizm. Wolał płynąć stylizatorską falą tędy-owędy. Fakt, że uniknął mielizn. Ale też fakt, że nie miał odwagi Carrolla, by penetrować obszerne rejony nieoczywistej głębi…