Facet z teczką pełną pieniędzy, o którym mówiła Maria Dłużewska [W pierwszej części "Po stronie aniołów" - red.], nazywa się Marek Saternus. Jego ojciec był przez trzydzieści lat szefem cyrkowej bazy techniczno-szkoleniowej w Julinku i w tymże Julinku, po szkole technicznej, Saternus pracował w stacji kontroli pojazdów do 1985 roku, kiedy wyrzucono go za, jak sam to nazwał, „działalność” (dziś jest właścicielem podobnego zakładu pod Warszawą). Po Sierpniu był we władzach tamtejszej „Solidarności”, w stanie wojennym organizował „grupy małego sabotażu, małe mobilne zespoły, przemieszczające się samochodami; sprawiało to wrażenie, że działa jakaś duża organizacja. Napisy na murach, ulotkowanie, plakatowanie, tworzenie list kolaborantów”. Brał udział w ulicznych bitwach z ZOMO, prowadził podziemną drukarnię, wypuszczającą tygodniowo kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy Przeglądu Wiadomości Agencyjnych, pracował w Radiu „S”.
Saternusa zainspirowała samoorganizacja ludzi w parafii księdza Kantorskiego, zafrapowały go spektakle, które po mszach grano w podziemiach kościoła w Podkowie Leśnej
– „w tamtej szarzyźnie po prostu żyliśmy takimi wydarzeniami”.
Wraz z kolegami namówił księdza Zdzisława Kniołka (zmarł w 2005 roku) z parafii w Błoniu do podobnych działań i w ten sposób powstało Koło Pomocy Wzajemnej. Ksiądz Kniołek „mój przyjaciel, wspaniały człowiek, odważny, wielki przeciwnik komuny” – opowiadał Saternus – był wprawdzie trochę ostrożny, ale nie złamał się, kiedy później ubecja szykanowała go za współpracę z Kołem”.
Ze zbieranych przez Koło funduszy finansowano, przede wszystkim dzięki Saternusowi, między innymi Teatr Poniedziałkowy – „nasi ludzie jeździli do Ursusa na spektakle, dawali te pieniądze, ale dawali i poza funduszem, indywidualnie. Ograniczaliśmy się do pomocy finansowej, bo nie chcieliśmy wchodzić na podwórko ursuskiej Solidarności”.
Saternus i jego współpracownicy na własną rękę także u siebie organizowali tajne spektakle w okolicznych prywatnych domach. „Byli tacy Rokiccy, mieszkali gdzieś na Bieniewicach, mieli piękny dworek, odbywały się tam przedstawienia z widownią na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. W Leśnej Podkowie działała doktor Anna Kalinowska, ekolog, u niej w domu też dawano spektakle, pamiętam, że grano Havla”.
Ale nie tylko po domach odbywały się konspiracyjne przedstawienia.
„Zorganizowaliśmy pod Błoniem – wspominał Saternus – pokaz dla największej chyba publiczności, jaka się po stanie wojennym zebrała. Przygotowaliśmy widownię na trzysta osób, profesjonalną scenę z reflektorami. Przyjechały dziesiątki samochodów. W sadzie przy drodze stał strach na wróble, to on był znakiem, że należy skręcić w lewo…”.
Zagrano wtedy „Kabaret”, spektakl Teatru Domowego, z tekstami Jana Pietrzaka, Jacka Kaczmarskiego, Gwidona Zlatkesa i Krzysztofa Popowicza. Występowali Ewa Dałkowska, Andrzej Piszczatowski, Maciej Szary. I Emilian Kamiński z satyrycznym przebojem tamtych czasów, „Bluzgiem na generała”, którego autorem był najprawdopodobniej Kaczmarski. Bluzgi brzmiały namiętną wściekłością, obfitowały w wulgaryzmy, przy tym podbijały widownię pierwszorzędnym dowcipem. Oprawa numeru wzmagała entuzjazm; Kamiński grał na tle obrazu Jerzego Ciesielskiego, który to obraz kopiował układ figur z „Damy z gronostajem” Leonarda, ale widniał na nim Jaruzelski z wroną w objęciach (na wszelki wypadek wyjaśniam – „wroną” przezywano Wojskową Radę Ocalenia Narodowego, juntę utworzoną przez Jaruzelskiego w noc wprowadzenia stanu wojennego). Saternus: „Wypożyczyłem ten obraz z Warszawy za poręczeniem niesamowitym, bo właściciele się bali, że mi go po drodze ubecja zabierze. Mówili, że wart jest Kossaka”.
„Te spektakle kończyły się wspólnym biesiadowaniem. Nasze dziewczyny całe noce robiły kanapki. Piękne przeżycia, integrujące mocno ludzi” – wspominał Saternus.
Był to teatr rodzący wspólnotę. Pomiędzy sceną drugiego obiegu a widownią tamtych czasów nie istniał żaden dystans emocjonalny, nie dzielił ich żaden „efekt obcości”. Słowa padające z ust aktorów przyjmowano jak komentarz, jak interpretację zaciskającej się wokół widzów rzeczywistości.
We Wrocławiu, w roku 1983, grano tajny spektakl złożony z fragmentów poezji Mickiewicza. Maria Dłużewska mówiła tekst Pani Rollisonowej ze sceny u Senatora: „Moje dziecko! - Ksiądz mówi, że on jeszcze żyje; / Ale go biją, Panie! ktoż dzieci tak bije! - / Jego zbito - zlituj się - po katowsku zbito;. Powiedziałam to i nagle zupełna cisza zapadła na widowni, ludzie zamarli. Skończyłam swoją scenę, schodzę za kulisy i pytam Piotrka Machalicę, który tam siedział: Piotrek, co się stało? A on mówi: Przemyka zabili”.
Nie mam zamiaru idealizować ani teatru stanu wojennego (jego wartość artystyczna była, delikatnie mówiąc, nierówna), ani postaci, które go tworzyły. Obok prawdziwych idealistów (czy może społeczników) pojawiało się całkiem sporo zwykłych komediantów – z zawodu i charakteru. Osób nawróconych na chwilę, łaknących tylko autentycznego uwielbienia, którym widzowie otaczali wówczas aktorów zbuntowanych. Byli też i tacy, którzy chcieli odpracować swoje dawniejsze oddanie komunistycznej władzy; nie wszyscy z nich wytrwali w tym przeanieleniu. Są to zagadnienia warte analiz – najpierw jednak trzeba poznać fakty.
A czy znajdzie się kiedyś choć jeden historyk teatru, który wykona tę benedyktyńską pracę i uczciwie zrekonstruuje dzieje tamtego teatru? Taki, który nie ominie ważnych postaci z zaplecza, ludzi dziś przeważnie zapomnianych? Ludzi, których wspólnym znakiem rozpoznawczym jest to, że - jak to ujęła Maria Dłużewska – i wtedy, i po latach „nie umieli dać d…y”.
Wszystkie cytaty pochodzą z niepublikowanych rozmów, które przeprowadziłam z Marią Dłużewską 4 lutego 2010 i z Markiem Saternusem 3 marca 2010.