"Srebrny płyn" Justīne Kļavy w reż. Pauli Pļavniece z Teatru Dailes w Rydze (online) na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Pisze Jarosław Jakubowski w portalu Teatrologia.info.
Festiwal Prapremier w Bydgoszczy, w tym roku pandemicznie zgrzebny i niemiłosiernie rozciągnięty w czasie, w ostatnią sobotę 24 października pokazał spektakl Srebrny płyn z Łotwy.
No właśnie, pokazał, bo zamiast żywych aktorów na scenie, zobaczyliśmy ekran z rejestracją przedstawienia wyprodukowanego przez Teatr Dailes w Rydze.
Zasiadałem na przerzedzonej widowni zaciekawiony, co też może dziać się w teatrze nieodległej przecież Łotwy, małej nadbałtyckiej republiki, która przeciętnemu Polakowi kojarzy się co najwyżej z nieco głupawym powiedzeniem „pojechać do Rygi” na określenie wymiotów.
A przecież teatromani muszą znać nazwisko Alvisa Hermanisa, wybitnego łotewskiego reżysera robiącego europejską karierę. Powinni też pamiętać, że na Festiwalu Prapremier w 2016 roku, za dyrekcji Pawła Wodzińskiego i Bartosza Frąckowiaka, Alvis Hermanis pojawił się jako szwarccharakter w spektaklu chorwackiego skandalisty Olivera Frljicia Nasza przemoc, wasza przemoc. Łotysz podpadł postępowej braci, gdy po zamachach w Paryżu wycofał się z pracy nad premierą w Hamburgu. W liście, który wtedy opublikował, zaapelował do rządów zachodnich o opamiętanie, twierdząc że skończył się czas politycznej poprawności. Napisał też rzecz (wtedy, a pewnie i teraz też) niewybaczalną z punktu widzenia europejskich elit: „nie wszyscy uchodźcy to terroryści, ale wszyscy terroryści to uchodźcy lub ich dzieci”. Tego Frljić nie mógł mu darować, więc umieścił list Hermanisa w swoim obrazoburczym przedstawieniu. I oto po czterech latach wraca na Prapremiery łotewski motyw, już nie jako cytat, ale cały spektakl. Zobaczyłem teatr bardzo tradycyjny, polegający na tym, że aktorzy głównie siedzą i gadają ze sobą. Maniera trochę jak z Czechowa, pod silnym wpływem szkoły Stanisławskiego, a trochę jakbyśmy przenieśli któreś ze słuchowisk Teatru Polskiego Radia w przestrzeń sceny pudełkowej.
Trzeba też przyznać, że tekst łotewskiej dramatopisarski, która nazywa się Justīne Kļava, jest dobrze napisany, postaci wyraziste, a intryga płynnie (o płynie później) zmierza do kulminacji i nawet jakoś wybrzmiewa.
Sytuacja przez nią nakreślona wygląda tak: Łotwa właśnie zastanawia się czy przyjąć konwencję stambulską, czyli tę słynną konwencję, którą prawica uznaje za zamach na rodzinę, a lewica za ochronę przed patriarchalną przemocą. Tymczasem gdzieś na prowincji jest sobie hotel prowadzony przez niepełnosprawnego ruchowo Peterisa i jego żonę Ramonę. Biznes kręci się słabo, imprez typu wesela, które dają zysk, niewiele, więc małżeństwo zmuszone jest dorabiać na hodowli dżdżownic produkujących wyborną glebę ogrodową. Trzy wielkie dżdżownice widzimy zresztą na samym początku i potem pomiędzy scenami. Aktorzy mający na sobie karkołomne kostiumy imitujące te śmieszne zwierzątka wykonują różne układy choreograficzne, mające podkreślić hermafrodytyzm tego gatunku.
To ważny fabularnie wątek, bo oto w hotelu Peterisa i Ramony ma odbyć się ślub brata Peterisa – Oskarsa i Ruty. Tyle że w międzyczasie Ruta stała się Rihardsem, poddając się zabiegowi zmiany płci, choć jeszcze nieuwieńczonemu spreparowaniem penisa z tkanek ręki. Peteris i Ramona to ludzie wyznający konserwatywne zasady, ten pierwszy mówi o sobie nawet wprost: „homofob”, mimo że od małego krył przez ojcem swego, zdradzającego homoseksualne skłonności, brata. Ślubu ma udzielić przyjaciel rodziny, katolicki ksiądz Modris. Gdy dowiaduje się, komu ma związać ręce stułą, rzecz jasna odmawia tłumacząc, że zgodnie z katolicką ortodoksją sakrament małżeństwa dotyczy wyłącznie mężczyzny i kobiety, a nie osób tej samej płci. Jest jeszcze młodsza siostra Peterisa i Oskarsa – Krista, typowa wielkomiejska feministka, na którą autorce chyba zabrakło pomysłu poza tym, że ma za zadanie wygłasza slogany w stylu jakiejś europejskiej komisarzycy.
Nagromadzenie perypetii, jak widać spore, i właściwe raczej farsie niż poważnemu dramatowi. Tyle że żadna z postaci nie przechodzi przemiany. Konserwa pozostaje konserwą, a progresiści progresistami. Dramatopisarka jednak stara się pogłębić rysunek przynajmniej niektórych osób dramatu. Ramona, mimo że moralnie odrzuca możliwość ślubu szwagra z narzeczonym, jest skłonna zmienić zdanie, bo potrzebuje pieniędzy. Peteris, ten wstrętny homofob, musi poradzić sobie z kpinami postępowców na wieść, że postanowił zostać trenerem fitness, mimo że porusza się na wózku inwalidzkim. Erotycznie iskrzy pomiędzy księdzem a Ramoną. To zresztą „katol” okazuje się w końcu postacią najbardziej demoniczną, ponieważ dochodzi do wniosku, że transseksualizm to po prostu forma opętania przez diabła i zamiast ślubu mamy egzorcyzmy okraszone wygibasami i natłokiem ostrych dźwięków. Autorka dramatu jednak jakby nie chcąc dociskać pedału horroru do końca, postanowiła złączyć zwaśnionych wcześniej bohaterów jakimś takim niesakramentalnym ślubem miłości międzyludzkiej.
Z drużyny aktorskiej na uwagę zasługuje Toms Veličko w roli Peterisa. Aktor przypominający trochę naszego Rafała Zawieruchę, unieruchomiony na wózku, musi intensywnie uruchamiać głos i mimikę, operując między zjadliwymi kpinami z „gejopedałów” a pełnymi żalu wypominkami z dzieciństwa. Jest przekonujący i charyzmatyczny. Równie dobrze czuje się w swojej postaci Inita Sondore. Jej Ramona jest kobietą stłamszoną przez mężczyzn, ale niepozbawioną woli walki o lepsze życie, a przy tym erotycznie wygłodniałą. Transseksualny Ruta-Rihards grany jest przez Niklāvsa Kurpnieksa przy pomocy dość typowych środków. Jakby mało mu było międzypłciowych komplikacji, biedak ten nieustannie upala się trawą, co odbiera sporo wiarygodności tej postaci. Niezły materiał do obróbki aktorskiej dostał Andris Bulis w roli księdza Modrisa. Szczęśliwie nie szarżuje, przynajmniej od początku, dopiero pod koniec spektaklu nie wytrzymuje i po całości kompromituje swoją postać. Po co? Żeby widzowie jeszcze raz zobaczyli katolskiego popaprańca, przedstawiciela „największej siatki pedofilskiej na świecie”, bo i takie określenie pada ze sceny/ekranu? Rzeczywiście, ubaw po pachy, ale przynajmniej Łotysze mogą usłyszeć z Brukseli, że zdali egzamin z postępowości. Nawiasem mówiąc, umieszczenie w dramacie duchownego katolickiego wygląda na nieco naciągane, bo religią dominującą na Łotwie jest luteranizm. Sporo zresztą w tekście zupełnie nieczytelnych dla nas odniesień do życia politycznego w tej postsowieckiej republice, padają konkretne, najwyraźniej skompromitowane tam nazwiska. Słychać rechot ryskiej publiczności. My w Bydgoszczy siedzimy niemo, choć w myślach podkładamy typy z naszego podwórka. Znamy te klimaty, a gdy słyszymy tekst, że gdy byliśmy dziećmi, nasze biedne matki harowały jak woły, podczas gdy co drugi ojciec chlał wódę, to możemy przybić smutną piątkę z naszymi nadbałtyckimi braćmi mówiącymi dziwnym językiem.
Każda ze scen poprzedzona jest tytułem puszczanym na wyświetlaczu, a co bardziej dramatyczne momenty podbijane muzyczką. Takie spektakle widywałem u nas jakieś kilkanaście lat temu. Pamiętam na przykład całkiem udanego Vladimira Matjaza Zupancica, którego Monika Powalisz zrobiła w Teatrze Polskim w Bydgoszczy w 2005 roku w bardzo podobnej konwencji. Czy nasza publiczność jeszcze kupi klasyczny dramat z postaciami i dialogami, z intrygą i, co by nie mówić, morałem? Mnie osobiście ta forma, jakoś prowokacyjnie wręcz anachroniczna, nie przeszkadza. Nie dowiedziałem się tylko, skąd tytuł Srebrny płyn. Wygooglowałem natomiast, że płyn pobrany z ciał dżdżownic zwalcza komórki raka płuc. A więc poruszam się trochę po omacku. Jednak umówmy się, że projekcja spektaklu to nie spektakl, a odbiór utrudniały też zwały tekstu, które musiałem czytać jednocześnie ze śledzeniem akcji. No i trzy rozchichrane panie w wieku postbalzakowskim siedzące przede mną, do których co pewien czas podchodził człowiek z obsługi widowni sugerując nasunięcie maseczki na twarz. Takie to uroki teatru pandemicznego.
Hasłem tegorocznego Festiwalu Prapremier jest „Azyl”. Czy teatr stworzył mi azyl od tego całego s…, no dobrze, powiedzmy że zamieszania i pomieszania, które obserwujemy naokoło? Czy obudował mnie ideami, obrazami, emocjami, nie wiem czym jeszcze – czymś, co dawałoby bezpieczne schronienie przed drapieżną panią Lempart albo nie mniej drapieżnym panem Braunem? Ze Srebrnego płynu wyszedłem w stanie lekkiej konfuzji. Bo jednak owo „kochajmy się” jako przesłanie spektaklu to jakby ciut za mało. Za mało: radykalnie, ostro, wyraziście, osobiście, boleśnie, oczyszczająco. A dziś właśnie tak trzeba. We własnym imieniu. Na przekór plemienności.