Po przeczytaniu felietonu Grzegorza Małeckiego w pierwszym numerze RAPTULARZA, Dorota Wyżyńska napisała miły list do koleżanki redaktorki, dodając w postscriptum: „Anegdoty o Grzegorzewskim zawsze działają”. Tknięta tą genialną obserwacją relacjonuję jak niżej.
W 1997 za sprawą Jerzego Timoszewicza trafiłam do restytuowanego Teatru Narodowego. Pracowałam tam nieomal dekadę, w tym przez całą dyrekcję Jerzego Grzegorzewskiego. Jak większość ludzi teatru Grzegorzewski lubił plotki. Rytualne „Co słychać? Kto z kim?” na powitanie współpracowników tylko do pewnego stopnia było grą. Mnie najczęściej dopadało w windzie. Na szczęście siedziba Narodowego ma niewiele kondygnacji, bo nigdy nie miałam w zanadrzu dobrej odpowiedzi.
Zdarzyło się raz, że dyrekcja postanowiła wypuścić młodociane kadry działu literackiego w jednodniową delegację do Krakowa. Pretekstu dostarczyła wystawa fotografii teatralnej, nie pomnę, czy głównym bohaterem był Jan Peszek jako aktor czy też Wojciech Plewiński jako fotografik. W każdym razie pokazywano na niej znakomite zdjęcia ze Ślubu w reżyserii Grzegorzewskiego, wypożyczone z naszego archiwum artystycznego.
Po wernisażu poszłyśmy do PWST odwiedzić Marcina, który – odbywszy asystenturę w Narodowym – zdał na krakowską reżyserię. W szkolnym bufecie, oprócz Marcina, spotkałyśmy Barbarę H., naonczas scenografkę narodowej sceny. Barbara H. szybko przejęła przewodnictwo konwentykla czemu, rzecz jasna, nie śmiałyśmy się sprzeciwić. „Po powrocie Jurek zapyta Was o krakowskie plotki. Musicie mu coś opowiedzieć. Najlepszy byłby romans. Jurek na pewno zadzwoni do mnie żeby potwierdzić, czy to prawda. Tylko kto z kim?” – powiodła wzrokiem po zatłoczonej sali. Przy jednym ze stolików brylowała świetna aktorka, naonczas prorektorka krakowskiej uczelni.
Następnego dnia szlaki dyrektora i nasze skrzyżowały się, jak zwykle, w okolicach bufetu.
– Co słychać?
– Byłyśmy w Krakowie.
– Kto z kim?
– Marcin z Anną P.
– Żartują panie.
– To tylko plotki, panie dyrektorze, ale…
– Wiem jak to sprawdzić – nieomal pogalopował do windy.
Utknęłyśmy na rozstaju. Po kilkunastu minutach dyrektor wrócił z błyskiem w oku.
– Potwierdzone. Znam pewną krakowiankę (pauza, chrząknięcie) właśnie z nią rozmawiałem (lekko podniesiony ton) osoba najwyższego zaufania. Ale że pan Marcin… – cały w skowronkach odpłynął do bufetu.
Upojenie sukcesem trwało krótko; dybuki opuściły nasze ciała a głowy ogarnął kac wątpliwości. Rola demistyfikatorki spadła na mnie (w tamtym czasie cieszyłam się opinią osoby poważnej). Autorytet krakowianki okazał się jednak zbyt wielki i ostatecznie trzeba było zdradzić udział Barbary H., nim Jerzy Grzegorzewski wreszcie przyjął, że skandaliczny romans, w który tak bardzo chciał uwierzyć, to tylko wymysł.
Dyrektor nigdy do sprawy nie wrócił, nigdy też nie dał nam odczuć, że nadużyłyśmy jego zaufania i że żart był stanowczo zbyt ryzykowny.
No dobrze, a jaki z tej historii morał? Dyrektorze teatru, pod żadnym pozorem nie wysyłaj podwładnych w delegację do Krakowa.
Małgorzata Piekutowa