EN

18.05.2023, 09:26 Wersja do druku

Piotr Beczała podbija kolejne sceny świata. „Nie planuję sukcesów”

Dlaczego publiczność mnie kocha? Bo i ja ją lubię. Miłość bez wzajemności nie funkcjonuje - mówi słynny polski tenor Piotr Beczała, gwiazda Opery Wiedeńskiej i Metropolitan Opera w Nowym Jorku.

fot. Christian Bruna / PAP/EPA

Piotr Beczała wrócił do Wiednia, aby na scenie Wiener Staatsoper wykonać partię Cavaradossiego w "Tosce" Giacomo Pucciniego. Wiedeń pokochał go za tę rolę. Gdy Beczała śpiewał ją pierwszy raz w Wiedniu w roku 2019, publiczność domagała się bisów w trakcie przedstawienia. Jak to opisuje śpiewak w swojej autobiografii "W daleki świat", z początku nie chciał powtarzać arii, aby nie przerywać toku przedstawienia, słuchacze jednak nie ustępowali, a gdy w końcu ponownie zaśpiewał arię "E lucevan le stelle", natychmiast zaczęli domagać się jeszcze jednego bisu. 

Niedawno Wiedeń oklaskiwał też Beczałę w roli Lohengrina, lecz nie jest to jedyne miejsce na świecie, które uwielbia polskiego śpiewaka. Sukcesem okazał się jego trzeci w karierze - po Dreźnie i Bayreuth - występ w roli Lohengrina, w lutowej premierze tej opery Richarda Wagnera w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. "The New York Times" napisał wtedy, że całe przedstawienie należy do polskiego śpiewaka, mimo że obsada była gwiazdorska, w spektaklu Francois Girarda występowała m.in. Christine Goerke. 

Ze słynnym tenorem rozmawiam o jego podejściu do ról, publiczności i muzyki Richarda Wagnera, a także strategii prowadzenia kariery zawodowej. Artysta mówi też o najbliższych premierach, w których kreuje główne role - Kalafie w "Turandot" w Zurychu i "Lohengrinie" w Paryżu na jesień tego roku.

Anna S. Dębowska: Ma pan za sobą istny maraton operowy, który ciągnął się od początku roku. Jak pan zwykle odpoczywa po tak intensywnej pracy?

Piotr Beczała: Przyjeżdżam do Polski w góry. Majówkę spędziłem w naszym domu w Beskidach, dokąd zawsze chętnie z żoną wracamy. Przed podróżą znalazłem jeszcze czas na partię golfa z przyjaciółmi, to zawsze bardzo mnie relaksuje. W zaciszu przyrody nabieram sił przed kolejnymi występami, gotuję, piekę ciasta. Pierwsze cztery miesiące 2023 roku to był naprawdę zwariowany okres w moim życiu. 

Aż dwie nowe produkcje w Nowym Jorku, a później intensywne występy w Wiedniu?

– Tak, zwykle unikam tak dużego wysiłku. Obciążające były następujące tuż po sobie dwie premiery z moim udziałem w Metropolitan Opera w Nowym Jorku – w styczniu „Fedora" Umberta Giordana, potem intensywny czas prób do „Lohengrina" Richarda Wagnera w nowej inscenizacji Francois Girarda, premiera, po której graliśmy ten spektakl aż 10 razy. To bardzo dużo. Siedem spektakli w jednej produkcji to jest dopuszczalna dawka, dziewięć – to już trochę za dużo. 

Dlaczego tak jest?

– Mam to do siebie, że lubię większą różnorodność repertuaru moich występów. Jestem szczęśliwy, gdy mogę odskoczyć – choćby na moment – do innego rodzaju muzyki. Rola Lohengrina wymaga skupienia tylko na jednym rodzaju śpiewania, więc 10 spektakli to był mój limit. W dodatku, Lohengrin wciąż przy mnie był, nawet gdy opuściłem Nowy Jork. Leciałem stamtąd wprost do Wiednia, gdzie w Wiener Staatsoper również śpiewałem tę rolę, tyle że w inscenizacji Andreasa Homokiego. Zrobiło się więc z tego 13 występów w tej samej wymagającej partii. 

Śpiewał pan też 16 kwietnia, na koncercie zapowiadającym nowy sezon artystyczny w Wiener Staatsoper, a 18 kwietnia recital z pianistką, również w tym teatrze. 

– W zawodzie śpiewaka nie ma zbyt wielu chwil na odpoczynek. Zaraz po majówce pojechałem do Hiszpanii, gdzie śpiewałem galowy koncert w Pampelunie. Stamtąd udaliśmy się z żoną do Wiednia, gdzie mieszkamy, ale to nie był powrót do domu, tylko na występy. Od 12 maja wcielam się tu w Cavaradossiego w „Tosce" Giacomo Pucciniego.

Wiedeńscy słuchacze kochają pana w roli Cavaradossiego, domagają się bisów nawet w trakcie spektaklu. Jak pan to robi, że publiczność pana uwielbia bez względu na miejsce, w którym pan występuje? 

– Bo i ja ją lubię, miłość bez wzajemności nie funkcjonuje. Moją dewizą jest nie śpiewać dla siebie, krytyków czy dyrekcji opery, lecz dla publiczności – daję jej swoją radość z obcowania z muzyką. Uważam, że publiczność jest najważniejsza. Wymiana energii między widownią i sceną jest najważniejszym elementem teatru, operowego również. 

Publiczność widzi moją szczerość, brak egocentryzmu i krygowania się. Potrafi to docenić. Staram się tworzyć postać na tyle szczerą w swojej prezentacji, że publiczność wierzy w to, co przedstawiam.

Wiele razy widziałem kolegów śpiewaków czy koleżanki śpiewaczki niemal stających na głowie, aby tylko wkraść się w łaski widowni, ale to nie wychodziło. To jest ciało zbiorowe obdarzone świadomością i intuicją, instynktownie reaguje na pewne rzeczy i nie „kupuje" fałszu. Jednym za długo trzymanym dźwiękiem czy nienaturalnie zaśpiewaną frazą można sobie zepsuć cały spektakl. 

Mam wrażenie, że szczerość intencji predestynuje pana do ról Lohengrina czy Parsifala w operach Richarda Wagnera, abstrahując już nawet od możliwości wokalnych, ale charakterologicznie i jeśli chodzi o wiarygodność śpiewaka w tych rolach. Nie podejrzewał pan, że Lohengrin to będzie taki sukces?

– Nie planuję sukcesów. Jeśli się za coś zabieram, zakładam, iż zrobię to na tyle dobrze, że zostanie to docenione. Nie zakładam, że będę numerem pierwszym w jakimś zakresie. Moją dewizą jest piosenka Wojciecha Młynarskiego – „Róbmy swoje, żeby było na co wyjść". Każda przygoda z nową rolą jest ciekawa.

Podchodząc do niej, spodziewam się, że będę miał z niej dużo przyjemności, możliwość jej rozwijania i kreowania na różnych scenach. To jest niejako wpisane w mój zawód, że gdy szykuję nową rolę, zakładam, że będę z nią obcować przez wiele lat. Najważniejsze jest, abyśmy się polubili. Tak było z Lohengrinem, którego śpiewam od blisko siedmiu lat.

Niektóre postacie operowe trudno jest polubić. 

– Do nich należy jedna z moich najważniejszych ról, Książę Mantui w „Rigoletcie" Verdiego, którą z powodzeniem śpiewałem w Metropolitan Opera. Książę uchodzi za cynicznego uwodziciela, który niewinnym dziewczętom łamie serca i życie, ale śpiewa, że to kobiety są zmienne („La donna e mobile").

Nie jest on jednak postacią całkowicie negatywną – to człowiek, który kocha życie i chce się bawić. Prawdą jest, że nie dostrzega konsekwencji swoich czynów, ale nie można wykluczyć, że kiedyś to zrozumie. Staram się szukać w rolach pozytywnych aspektów, które warto wydobyć i pokazać publiczności. 

Ta metoda sprawdza się we wszystkich przypadkach?

– Nie, są role, których po prostu nie chcę śpiewać. Nie sądzę, abym kiedykolwiek chciał kreować na scenie Don Carlosa, tytułowego bohatera opery Giuseppe Verdiego. Jako postać historyczna wcale nie był taki szlachetny, a w zestawieniu z całą obsadą, z tą plejadą fantastycznych charakterów, wypada raczej blado. Taka postać zupełnie mnie nie inspiruje. Wolę śpiewać Riccarda w „Balu maskowym" czy Radamesa w „Aidzie", jeśli chodzi o Verdiego.

A Alvaro z „Mocy przeznaczenia"? 

– To bardzo ciekawa, pociągająca rola. Może ją kiedyś zrobię. Oczywiście, dużo zależy od interpretacji postaci.

Weźmy Wertera z opery Jules’a Masseneta, na podstawie dzieła Goethego. Zacząłem go śpiewać prawie 29 lat temu i też na początku myślałem, że Werter to nieszczęśliwy, wyjątkowo wrażliwy chłopak, ale im dłużej zajmowałem się tą rolą, zgłębiając temat w rozmowach z dyrygentami i reżyserami, dostrzegłem w niej element negatywny.

Werter manipuluje ludźmi, jest egocentrykiem, kieruje nim dziecinny wprost upór. To są spostrzeżenia bardzo istotne, które pomagają pokazać paletę emocjonalną postaci.

Czy pan rzeczywiście pożegnał się z rolami Księcia i Wertera? 

– Księcia nie będę już śpiewał w premierowych produkcjach. „Rigoletto" tego lata w Weronie będzie wyjątkiem – zaproszono mnie tam z okazji stulecia istnienia festiwalu Arena di Verona. Nigdy tam nie śpiewałem, więc chętnie przyjąłem propozycję zaśpiewania Księcia, a także Don Josego w „Carmen" Bizeta.

Wertera i Księcia śpiewam od dawna, a ponieważ dochodzą nowe role, na tamte nie mam już czasu. Miejsce Wertera zajął Don Jose, a Księcia – Radames i Manrico z „Trubadura". Nie chodzi o to, że nie mogę ich już śpiewać, bo mój głos się zmienił – takie pytania już się pojawiały. Chodzi o czasowy i logistyczny komfort – nie można śpiewać wszystkiego w tym samym momencie. 

Lohengrin nabrał większego znaczenia w pana repertuarze i karierze niż pan się tego spodziewał?

– Na pewno nie liczyłem na to, że wystąpię w tej roli w tylu teatrach i spektaklach. Gram ją w październikowej premierze „Lohengrina" w Operze Paryskiej, wychodzi więc na to, że rok 2023 znajduje się absolutnie pod znakiem tej postaci i Wagnera – to w sumie 22 przedstawienia na różnych scenach. Chyba nigdy się nie zdarzyło, żebym jedną rolę śpiewał tyle razy w ciągu jednego roku.

Aż strach pomyśleć, co będzie, gdy zacznie pan śpiewać Parsifala.

– Wciąż jestem pytany o to, co dalej i jak zamierzam rozwijać swój repertuar wagnerowski, ale ja staram się odpowiadać na te pytania z rozwagą, ponieważ nie jestem na tyle zainteresowany Wagnerem, żeby pracować nad kolejnymi rolami. O Zygfrydzie czy Tristanie nie myślę. 

Kiedy będzie pana debiut w roli Parsifala?

– Na ten temat rozmawiałem niedawno z Bogdanem Rošciciem, dyrektorem Wiener Staatsoper. Jestem też w trakcie rozmów z trzema teatrami, które mnie chcą w tej roli zaangażować. Mogę zdradzić, że marzeniem dyrektora Metropolitan Opera Petera Gelba i reżysera Francois Girarda jest, abym ja zaśpiewał w jednym sezonie i Parsifala, i Lohengrina.

Nowy „Lohengrin" Girarda w Metropolitan to sequel jego wcześniejszej inscenizacji „Parsifala" sprzed sześciu lat. Ci, którzy oglądają cykl „The Met: Live in HD", pamiętają ten piękny spektakl z Jonasem Kaufmannem, Rene Pape i Peterem Matteim.

Mówimy teraz o sezonie artystycznym 2026/2027, to jest dość odległa przyszłość, ale ja myślę, że mój występ w obu tych rolach w Nowym Jorku, to jest coś bardzo prawdopodobnego. Będzie to dla mnie wyzwanie i wokalne, i aktorskie, aby zagrać te postacie inaczej, tym bardziej, że występują w prawie identycznym kostiumie. 

Powiedziałem tylko Peterowi Gelbowi, żeby mu nie przyszło do głowy, że zaśpiewam te dwie role jednego dnia – rano Parsifal, wieczorem Lohengrin. Na takie akcje się nie piszę. (śmiech)

To byłby pamiętny wyczyn!

– Sama pani widzi, że gdybym tylko stracił czujność, okazałoby się, że w roku 2027 i 2028 śpiewałbym już tylko samego Lohengrina i samego Parsifala. Nie byłoby czasu ani miejsca na muzykę włoską, francuską czy słowiańską. 

Od ponad 30 lat mojej kariery pracuję w systemie zdrowego balansu repertuarowego, dlatego wciąż jestem w stanie śpiewać partie liryczne, a mój głos nie stracił na elastyczności. Śpiewając Lohengrina, wciąż mogę występować też jako Edgar w „Łucji z Lammermooru". Ten system doboru repertuaru może być dobrym wzorem dla młodych śpiewaków – pokazuję im, że nie jest niczym szkodliwym łączenie różnych stylów, o ile się wie, jak to robić. Kiedy śpiewam Wagnera, to z uwzględnieniem niemieckiej tradycji wykonawczej, a gdy Cavaradossiego, to słychać w moim głosie włoską emocjonalność, połączenie tonów bohaterskich i tkliwych. 

Wrócę jeszcze na moment do Parsifala. Muszę zapytać, co z pana występem w tej roli na Festiwalu Wagnerowskim w Bayreuth, gdzie w 2018 r. odniósł pan sukces jako Lohengrin?

– Miał być „Parsifal" w 2022 w Bayreuth, ale COVID przekreślił wszystko. Potem zostało to przesunięte na 2023, szykowana jest premiera nowej inscenizacji, ale ja mam już od dawna podpisany kontrakt na „Turandot" w Zurychu, a od połowy sierpnia tego roku zaczynam próby w Paryżu. W Bayreuth Parsifala zaśpiewa mój kolega, Joseph Calleja.

Cieszy się pan na myśl o czerwcowym debiucie w partii Kalafa w „Turandot", którego zaśpiewa pan w Zurychu? 

– Opernhaus Zurich to moja macierzysta scena, tam zaczęła się moja międzynarodowa kariera. Kalaf w „Turandot" Pucciniego, w inscenizacji Sebastiana Baumgartena, to bardzo ważny dla mnie debiut, a przy tym mała odskocznia od Wagnera, lecz niewielka, bo w drugiej połowie roku czeka ów Lohengrin w Paryżu na otwarcie sezonu artystycznego 2023/2024 w Opera National de Paris.

Współpraca z Kiriłłem Sieriebriennikowem, który wyreżyseruje ten spektakl, może być dla pana sporym wyzwaniem?

– Wprawdzie nie widziałem jego wiedeńskiej inscenizacji „Parsifala" Richarda Wagnera, której akcję umieścił w zakładzie karnym, ale mam nadzieję, że znajdziemy płaszczyznę porozumienia. Wiem, że pomysł na tamtą inscenizację czerpał z własnych, trudnych doświadczeń [reżyser Kiriłł Sieriebriennikow, zanim wyemigrował z Rosji do Berlina, został w 2020 r. skazany przez sąd na trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu i przebywał w areszcie domowym – asd].

Bardzo dobrze znam teatr reżyserski. W ciągu 30 lat swojej kariery brałem udział w naprawdę zwariowanych inscenizacjach, jak choćby „Rigoletto" Giuseppe Verdiego w monachijskiej inscenizacji Doris Dörrie, rozgrywający się na planecie małp. Lubię, gdy reżyserzy szanują śpiewaków. Tym bardziej jestem ciekaw koncepcji „Lohengrina", którą zaproponuje Sieriebriennikow. Mam nadzieję, że skupi się na tym, co jest najistotniejsze w tej roli.

A co dla pana jest w niej najistotniejsze?

– Lohengrin ma do wykonania zadanie, narzucone mu przez rycerzy Graala i jego ojca Parsifala – wybawić Elzę z rąk ludzi, którzy chcą ją pozbawić dziedzictwa. W Brabancji, do której Lohengrin przybywa – w wizji Wagnera na białym łabędziu – pozostaje człowiekiem z zewnątrz, gościem, kimś obcym i trzeba to umieć pokazać. Uważam, że jest to sedno tej roli.

Myślałem o nim – to chłopak wychowany na górze Montsalvat w zakonie rycerzy, w męskim klasztorze, nie wie tak naprawdę, jak wygląda świat. Ja nawet żartowałem sobie na próbach w Wiedniu, że jego „Ich liebe dich" („Kocham cię") w pierwszej scenie z Elzą, to tekst wyuczony i Lohengrin nie wie, co to naprawdę znaczy. Dopiero w III akcie otwierają mu się oczy na to, o co chodzi w miłości między kobietą i mężczyzną. 

W muzyce Wagnera pana głos brzmi inaczej niż w repertuarze włoskim – poważniej, mocniej i bez sentymentalnego odcienia. Musiał się pan nauczyć innej konwencji i techniki śpiewu?

– Te rolę śpiewam już od siedmiu lat. Przygotowałem Lohengrina, z myślą o przedstawieniu w Dreźnie w 2016 r., pod dyrekcją Christiana Thielemanna. Śpiewałem ją razem z Anną Netrebko, Tomaszem Koniecznym i Evelyn Herlitzius.

Kilka lat wcześniej śpiewałem pod batutą Thielemanna dwa duże koncerty operetkowe, poświęcone Kalmanowi i Leharowi. Wtedy on zaczął mnie namawiać na Wagnera. Dużo na ten temat rozmawialiśmy, naprowadził mnie na to, jak się Wagnera śpiewa.

Powiedział mi jedną ważną rzecz: że mając już wtedy spore doświadczenie wokalne w śpiewaniu niemieckiej operetki, jestem jego zdaniem gotów do tej roli. Wcześniej śpiewałem też Tamina w „Czarodziejskim flecie" w ok. 130 spektaklach! Na podstawie naszych rozmów zacząłem pracować nad warsztatem wokalnym, który pomógł mi w adaptacji głosu do muzyki Wagnera. 

Na czym polega różnica między Wagnerem i bel cantem?

– Chodzi przede wszystkim o dźwięk. Jego rodzaj i budowa w Wagnerze jest troszkę inna niż we włoskim bel canto. Musi on brzmieć bardziej twardo, bez charakterystycznej dla bel canta miękkości i krągłości.

Tenor, który próbuje się zmierzyć z rolą Lohengrina, musi znaleźć w swoim głosie pewną twardość. Trzeba mocniej atakować dźwięki i słowa. W niemieckim mamy „wybuchowe" spółgłoski, które pomagają bardzo w śpiewaniu, jeśli się je odpowiednio uruchomi. Jeśli śpiewam np. „Zum Kampf", to muszę owo „k" zupełnie inaczej „zapozycjonować". Ono „wybucha" i jego energia przechodzi na „a" i na pozostałe zgłoski słowa „Kampf". Wzorem był dla mnie mój przyjaciel Georg Zeppenfeld - znakomity niemiecki bas. Byłem zafascynowany tym, jak on w śpiewie traktuje język niemiecki. 

Natomiast w języku włoskim spółgłoski prawie nie występują, a te, które występują, są najczęściej spółgłoskami dźwięcznymi. One w naturalny sposób są już częścią frazy.

Tytuł oryginalny

Polski śpiewak podbija kolejne sceny świata. "Nie planuję sukcesów"

Źródło:

„Gazeta Wyborcza” online

Link do źródła

Wszystkie teksty Gazety Wyborczej od 1998 roku są dostępne w internetowym Archiwum Gazety Wyborczej - największej bazie tekstów w języku polskim w sieci. Skorzystaj z prenumeraty Gazety Wyborczej.

Autor:

Anna S. Dębowska

Data publikacji oryginału:

17.05.2023