„Matki. Pieśń na czas wojny” w reż. Marty Górnickiej w Teatrze Telewizji. Pisze Grzegorz Ćwiertniewicz w AICT Polska.
Zacznę od truizmu – sztuka powinna mieć charakter oczyszczający. Jeśli nie doprowadza do rozładowania uczuć, nie spełnia swojej podstawowej funkcji. Wiedziano już o tym w starożytności. Wypada w tym miejscu odwołać się do poglądów głoszonych przez Arystotelesa, który wydzielił osobną dziedzinę wiedzy, zajmującą się twórczością poetycką, a także jej rodzajami. Dziedzina ta to poetyka. Filozof nie interesował się szczególnie sztuką ze względu na jej estetyczne oddziaływanie. Bardziej zajmowała go ona jako działalność, której zadaniem jest kształtowanie u odbiorców określonych postaw moralnych. To dzięki sztuce bowiem doskonaliła się ludzka dusza. Jej rolą było rozwijanie u człowieka odpowiednich cnót. Arystoteles za podstawowe pojęcie w teorii sztuki uznał mimesis, czyli naśladowanie. Warto podkreślić, że przejął ten termin od Platona, z tym, że wysunął go na pierwszy plan. Mimesis określa stosunek między dziełem a światem wobec niego zewnętrznym. To kategoria rozróżniająca sztuki uzupełniające przyrodę nowymi formami i sztuki mimetyczne takie, jak plastyka, poezja, ale i muzyka, które naśladują naturę, ale jej nie kopiują. Mimesis to, uogólniając, naśladowanie rzeczywistości w sztuce. A zatem, każda dziedzina sztuki, za pomocą własnych środków, coś naśladuje. Dzieło w pewien sposób odtwarza rzeczywistość. Trzeba przy tym pamiętać, że zadanie twórcy nie polegało jedynie na biernym kopiowaniu. Mógł on tę rzeczywistość przetwarzać: upiększać czy pokazywać jako brzydszą. I tutaj, świadomi uproszczenia, dochodzimy do sedna. Jeśli odbiorca utożsamia się z ukazaną w mimetyczny sposób rzeczywistością, dzieło zaczyna w konsekwencji oddziaływać na niego emocjonalnie, a więc i oczyszcza jego uczucia. To oczyszczenie, o którym wspomniałem na samym początku, to swoiste katharsis – rozluźnienie emocjonalne czy – jak twierdzą niektórzy – uwolnienie się od negatywnych uczuć, właśnie pod wpływem sztuki, zwłaszcza tragedii scenicznej, prowadzące do moralnej przemiany. Twórca więc celowo oddziałuje na widza. Chce wywołać u niego litość lub trwogę (co znamy choćby z tragedii Sofoklesa), co ma doprowadzić do oczyszczenia, uwolnienia i osiągnięcia wewnętrznego spokoju. Najbardziej, twierdził Arystoteles, spełnia tę rolę tragedia. To ona najsilniej oddziałuje na emocje odbiorcy.
Zdaje się, że do siły tragedii przekonana jest również Marta Górnicka, reżyserka widowiska „Matki. Pieśń na czas wojny”. To międzynarodowa koprodukcja zrealizowana m.in. przez Fundację Chór Kobiet, Teatr Dramatyczny im. Gustawa Holoubka, Nowy Teatr w Warszawie, Euro Scene Festival w Lipsku i Instytut Ukraiński. Po dwóch premierach stacjonarnych, najpierw polskiej, później niemieckiej, widowisko zostało zaprezentowane widzom w Teatrze Telewizji. Bardzo chciałbym określić realizację Górnickiej mianem spektaklu, ale byłoby to niezgodne z moim postrzeganiem spektaklu jako dzieła. Oczywiście, patrząc na „Matki…” z perspektywy teatrologicznej, był to spektakl i taką nomenklaturę należałoby przyjąć. Mieliśmy bowiem do czynienia i z aktorami, i z muzyką, i z choreografią, a sama rzecz działa się w przestrzeni scenicznej. Zabrakło jednak temu widowisku teatralności, co każe mi myśleć o nim, co najwyżej, jako o pokazie. Wydaje mi się, że to najodpowiedniejsze ujęcie. Naturalnie, można byłoby szukać usprawiedliwienia dla rozmycia się owej teatralności, nazywając to widowisko performance’em i potraktować je jako sprzeciw wobec sztuki konwencjonalnej. Byłoby to jednak nieuczciwe względem czytelnika. Grażyna Torbicka, ujęła w „Postscriptum” rzecz bardziej eufemistycznie, choć nie taki był zapewne jej cel, i potraktowała pokaz jako wspólne przeżywanie. Pytanie, kogo zaliczyć do tej wspólnoty przeżywającej? Być może tylko same twórczynie? O tym później.
Powinno zachwycać, ale nie zachwyca. Powinno wzruszać, ale nie wzrusza. Co zrobić?! W takich sytuacjach trzeba bardzo uważać, żeby nie wpaść w pułapkę poprawności politycznej – skoro temat wojny, skoro tragiczny los kobiet, skoro śmierć, to rozważania mogą być jedynie patetyczne i w żadnym razie nie powinny spotykać się z negacją, również w zakresie formy ich wyrażania. Niedopuszczalne jest bowiem naruszanie sfery sacrum. Świętości nie należy profanować. Takiego podejścia nie można uznać za właściwe. Treść wyrażana jest formą. To sposób na uzewnętrznienie emocji. Ten, zaproponowany przez reżyserkę, nie poruszył mojego ducha. A może to nie kwestia formy, ale zobojętnienia i przesytu? Niezależnie od przyczyny, nie przeżyłem katharsis. A szkoda. Nie zmienia to jednak faktu, że temat podjęty przez reżyserkę jest niezmiernie ważny. O konsekwencjach wojen powinno mówić się i pisać nieustannie, pamiętając jednocześnie, ile już powiedziano i napisano. Scenariusz każdej wojny łatwo przewidzieć. Historia jest cykliczna. Niewielu jednak, pomimo świadomości następstw konfliktów zbrojnych, wyciąga wnioski. Wojna bowiem to walka o wpływy. Rezygnacja z własnych korzyści nigdy nie wejdzie więc w grę. Pomimo ofiar, pomimo głosów matek, tracących swoich synów, pomimo niezgody i wołania o opamiętanie. „Europa nie może posunąć się za daleko”. Z wiadomych względów. Coraz częściej też aprobowana jest zgoda na „przemoc publiczną”.
Intencją Górnickiej, twórczyni „Chóru Kobiet”, było stworzenie spektaklu chóralnego, stanowiącego odpowiedź na wydarzenia, dziejące się za naszą wschodnią granicą. Jako reżyserka posiada kompetencje, by taki rodzaj przedstawienia rozwijać. Ukończyła Wydział Reżyserii Dramatu Akademii Teatralnej w Warszawie, a także Warszawską Szkołę Muzyczną im. Fryderyka Chopina. Dzięki nim o stworzonym przez nią widowisku można mówić jako o harmonijnym, dobrze brzmiącym. Technicznie naprawdę doskonałym, ale w warstwie emocjonalnej – obojętnym. Była Górnicka niczym Koryfeusz z teatru greckiego. Przewodziła, wyznaczała tempo czy wysokość dźwięku. Wymaga podkreślenia, że jest przodowniczką również w codziennym zawodowym życiu – uznaną dyrygentką chóru. W tragedii greckiej chór, jak wiadomo, odgrywał rolę komentatora. W przypadku tej inscenizacji chór stał się głównym bohaterem. Okazał się być zbyt cichym.
W pokazie wzięły udział ukraińskie, polskie i białoruskie kobiety pomiędzy dziewiątym a siedemdziesiątym pierwszym rokiem życia. Każda z nich posiada własny bagaż doświadczeń politycznych. Każda może opowiedzieć inną życiową historię. I każda z nich taką zresztą opowiada, wplatając to ludowe pieśni, to dziecięce wyliczanki, to zaklęcia, to wypowiedzi polityczne. Wśród nich są uciekinierki z Mariupola, Kijowa, Irpienia czy Charkowa. Warto podkreślić, że w pokazie wzięły udział w większości zawodowe aktorki: polskie, ukraińskie czy białoruskie. Ukrainki przyjechały do Polski albo tuż po napaści Rosji na Ukrainę, albo chwilę później, Białorusinki natomiast uciekły do nas z obawy przed reżimem panującym w ich kraju. Są zatem nosicielkami prawdziwych uczuć (choćby żalu, gniewu, nienawiści, bezsilności, niezrozumienia). Wydawałoby się więc, że jak nikt inny będą emanowały emocjami, w zupełnie naturalny sposób. Nie melodramatyczny, ale prawdziwy, przekonujący, ludzki. Tymczasem widzowie zderzali się z fałszywą autentycznością. Mam świadomość, jak bardzo narażę się czytelnikom tym spostrzeżeniem, ale tylko uczciwe, choć subiektywne, wypowiadanie się zaświadczać może o wiarygodności piszącego. Odniosłem wręcz wrażenie, że wybuchy gniewu, zamiast wzbudzać u widzów odczucia podobne lub przynajmniej wywołać współczucie, jawiły się jako groteskowe, puste, pozbawione adekwatnego do przedstawianej sytuacji ładunku emocjonalnego. Ten pokaz miał oddać nastroje kobiet – głównie matek – towarzyszące im w związku z toczącą się, bestialską wojną. Miał wywołać u widza wstrząs, a tymczasem pogrążył w letargu.
Najważniejsze miało być w tym widowisku słowo. Zapowiadał to zresztą cytat z Serhija Żadana – „Dziś potrzebujemy wyłącznie słów, które ratują życie”, przedstawiony widzom na samym początku. Słowo zawiodło. Nie wzbiło się ponad surową przestrzeń, wypełnioną nadzieją aktorek. „Możecie zwrócić bilety i opuścić teatr” – krzyczały. Gdybym nie oglądał tej inscenizacji, siedząc we własnym fotelu, kto wie. A może rzecz nie powstała z myślą o publiczności, a o występujących w niej aktorkach? Może to swoisty teatr terapeutyczny? Związki terapii i teatru znane były już w starożytnej Grecji. Przecież już kapłani Asklepiosa tworzyli asklepiejony, czyli medyczno-terapeutyczne sanktuaria. Już wtedy zalecano w ramach kuracji udział w widowiskach teatralnych, wystawianych w budowanych w tym celu amfiteatrach i odeonach. Grecka praktyka terapeutyczno-teatralna związana była z katharsis. Dowodzono uzdrowicielskiej funkcji sztuki. Jeśli więc na pokaz „Matki. Pieśń na czas wojny” mielibyśmy spojrzeć z perspektywy terapeutycznego działania teatru, zaspokającego przeżywanie emocji, ekspresji, przynoszącego przeobrażenie człowieka, w tym przypadku jedynie kobiet – aktorek, które w dodatku na skutek tej terapii miałyby odzyskać utracony głos, trudno zanegować jego sens. Pytanie tylko, dlaczego to oczyszczanie musiało dokonać się aż w Teatrze Telewizji?! Czyżby w nadziei, że pieśń ujdzie cało? Nie ujdzie…
Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych, historyk filmu i teatru polskiego, polonista, wykładowca akademicki, autor książek: „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”, (2015) i „Amantka z pieprzem” (2019) oraz wywiadów z ludźmi ze świata kultury, recenzji, artykułów o tematyce teatralnej, a także z zakresu zarządzania. Należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC), a także do Kapituły Nagrody im. S. Treugutta przyznawanej przez PSMSKT (AICT/IATC) za osiągnięcia w Teatrze Telewizji. Zasiada w jury festiwali i przeglądów teatrów młodzieżowych, a także w radach teatralnych i muzealnych. Publikuje m.in. w „Polonistyce”, „Teatrze”, „Śląsku”, „Odrze”, „Presto”, „Przeglądzie”, „Yoricku”, „Dyrektorze Szkoły” czy „Kwartalniku Edukacyjnym”, a także w kilku wortalach kulturalnych. Mieszka we Wrocławiu.