„Piekło – Niebo” Marii Wojtyszko w reż. Jakuba Krofty w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Sztuka „Piekło-Niebo” Marii Wojtyszko nie jest kpiną z religii, choć pierwsze wrażenie może to podpowiadać. To chwilami bardzo zabawne, świetnie przyrządzone widowisko przypomina proste, ale uniwersalne prawdy wszystkim – chrześcijanom, agnostykom i ateistom.
Bajkę „Piekło-Niebo” napisała Maria Wojtyszko, córka Macieja, znakomitego autora i reżysera. To zabawne, ale niemal taki sam tytuł nosił film Stanisława Różewicza z toku 1966 – „Piekło i Niebo” (współscenarzystą był jego brat Tadeusz Różewicz). Przypomniał mi o nim na premierze w Teatrze Narodowym ksiądz Andrzej Luter. Pojawił się w nim koncept potraktowania ludzkiej śmierci i konfrontacji z tak zwanymi zaświatami w konwencji lekkiej, właściwie komediowej.
To skądinąd motyw pojawiający się czasem w popkulturze, zwłaszcza w kinie. Ona wciąż zresztą czerpie garściami z różnych chrześcijańskich archetypów. Całkiem niedawno chwaliłem zrealizowany w Akademii Teatralnej film „Babcia Wandzia” Karoliny Kowalczyk, w którym nie tylko święci, ale Matka Boska i Jezus, są ostatnimi towarzyszami życia starej samotnej kobiety.
Film Różewicza był zarazem bajką, chociaż osadzoną w realiach peerelowskich, których echa objawiały się nawet w piekle. Teatr Narodowy, który wystawia sztukę Marii Wojtyszko, wprost ją bajką nazywa. Możliwe, że to bajka dla dorosłych, chociaż starsze dzieci też sobie z nią chyba poradzą.
Bajka ze smuteczkiem w finale
U Różewicza ginęła i stawała przed sądem boskim grupa pasażerów autobusu. U Wojtyszko rzecz dzieje się w naszych czasach, a dotyczy jednej osoby, młodej DJ-ki Joli. Która ma zostać po śmierci w wypadku przyjęta do nieba, ale opiera się temu, bo czeka na nią w domu siedmioletni synek Tadek (skądinąd narrator całej historii). W efekcie buntu przeciw woli samego Pana Boga błąka się ona po piekle, do którego ją przeniesiono, a potem próbuje z tego piekła uciec, wraz z pozyskanym, nieudacznym diabłem Osmółką.
W pierwszych minutach miałem odruch odrzucenia. Poetyka dworowania sobie z chrześcijańskiej metafizyki wydała mi się zbyt łatwa. Wprawdzie żarty z aniołów, diabłów i świętych maja długą tradycję i były obecne w kulturze jak najbardziej uznającej autorytet religii – przypomnijmy choćby XVI-wieczną „Historyję o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka. Ale na przykład samego Boga zwykle nie pokazywano, tu zaś jest zabawnym siwobrodym rezonerem. Zdało mi się, że zbytnio postawiła Maria Wojtyszko na przewidywalny kontrast: młoda kobieta ośmiesza i niebo i piekło, a ma rację, bo jest nowoczesna. I jeszcze ten język, naszpikowany współczesnym młodzieżowym slangiem, nie tylko gdy mówi DJ-ka Jola, ale kiedy odzywają się anioły czy diabły.
Ale sprzeciw szybko ze mnie wyparował. Pojąłem, że to tylko pozór, kostium, oczywiście wydobywający na światło dzienne paradoksy religijnego postrzegania świata, ale nie czyniący nikomu krzywdy. A miejscami naprawdę zabawny, jak wtedy, gdy akcja przenosi się nagle do… Teatru Narodowego.
To było wszakże przede wszystkim o czymś innym: o bliskości i stracie, o ludzkich błędach, ale i możliwości ich naprawienia, a wreszcie i o tym, że istnieje utrwalony porządek świata. Prawdy to może nie odkrywcze, ale uniwersalne, warte przypominania – i chrześcijanom, i agnostykom, i ateistom. Z finałem, który jest bardzo prawdziwy, a przecież, wbrew atmosferze zabawy, dla mnie smutny. Ja się nawet jako widz przeciw owemu smutkowi przez chwilę zbuntowałem. A zarazem to lubię: nawet komedia czy bajka może nas powieść ku melancholijnej refleksji. Jest taka refleksja nieodłączną częścią świata. I nie powinna ginąć w rechocie popkultury.
Po czesku, leciutko
Reżyser Czech Jakub Krofta, pracujący już wcześniej nad tekstami Marii Wojtyszko, dobrze wyczuł ten klimat zabawy prowadzącej do smuteczku. Ma on w sobie skądinąd coś czeskiego. Na tle syntetycznych, nasyconych światłem dekoracji Matyldy Kotlińskiej byliśmy zaskakiwani kolejnymi dziwami. Anioły grały z Panem Bogiem i Matką Boską w scrabble. Diabeł Osmółka czytał „Nieboską komedię”. Aktorzy zagrali to leciutko. Bez psychologizowania, bo na to nie ma w tym tekście miejsca, ale i bez nadmiernych krzyków, typowych dla komizmu na scenach komercyjnych.
Wyrazy największego podziwu dla najmłodszych. Zuzanna Saporznikow jako prawie cały czas obecna scenie mama DJ-ka była taka jak być powinna: pyskata, chwilami arogancka, a przecież głęboko ludzka. Mistrzostwem świata jest rola bezradnego, pociesznego, ale i „wychodzącego na ludzi” Osmółki w wykonaniu Roberta Czerwińskiego. To jeden z najbardziej obiecujących aktorów charakterystycznych swojej generacji.
Zadziwił mnie znakomity jak zawsze Paweł Paprocki. W roli tępawego Belzebuba pozostał dla mnie od pierwszej do ostatniej sceny nie do poznania. Poznać można było za to pozostałych. Pysznie przerysowanego gestami jak ze slapstickowej komedii, ale i bawiącego się charkotliwym głosem Roberta Jarocińskiego - Lucyfera, dobrodusznego, choć i sofistycznego Pana Boga, Piotra Grabowskiego czy dworskiego, służbistego Świętego Piotra, czyli Grzegorza Kwiecienia.
Anioły dokonywały choreograficznych cudów, co nie dziwiło, skoro jednym z nich był spec od scenicznego ruchu Leszek Bzdyl (drugim Adam Szczyszczaj). Sprawdziły się postaci drugiego planu: Kinga Ilgner, Ewa Bukała, Piotr Piksa, Anna Lobedan, Joanna Kwiatkowska-Zduń. Niektórzy grali po kilka ról. Trudno było nie zapamiętać skruszonego grzesznika, Waldemara Kownackiego, aktora Teatru Narodowego od zawsze.
Tadek prowadził nas jako narrator jedynie głosem – Mikołaja Wachowskiego. Można go było moim zdaniem pokazać. W Narodowym dzieci na scenie się sprawdzają, a on nawijał znakomicie. Jestem teraz tylko ciekaw, kto okaże się chętniejszy do oglądania tej przypowiastki: najmłodsi czy dorośli.