EN

9.08.2024, 12:37 Wersja do druku

Pastelowa

„Iwona, księżniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. Pisze Jan Karow w miesięczniku „Teatr”.

fot. Bogdan Karczewski/ mat. teatru

Na początek sierpnia przypada sto dwudziesta rocznica urodzin Witolda Gombrowicza. To liczba poniekąd okrągła, ale zarazem jakoś nie do końca jubileuszowa. Niemniej z tej okazji Senat RP ogłosił pisarza jednym z czterech patronów trwającego roku, a radomski Teatr Powszechny – także z myślą o mającym się odbyć jesienią XVI Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim – zaprosił Jarosława Tumidajskiego do przygotowania przedstawienia. Mamy więc do czynienia z działaniami po części okolicznościowo-rocznicowymi, ale też, jak w opublikowanej w majowym „Teatrze” rozmowie stwierdził Tumidajski, przyglądając się przebiegowi swojej kariery, „jakaś część pracy reżysera jest na zamówienie i nie ma w tym nic złego”. Jestem podobnego zdania, ale zamiast myśleć w trybie usług i zleceń, wolę pozostać w nastroju jubileuszowym. Zaglądam więc do uchwały izby wyższej i czytam między innymi, że Gombrowicz „nierzadko prowokował, prowadził wyrafinowaną, intelektualną grę z kulturą, historią i tradycją, a wszystko po to, by dać nowym czasom narzędzia pozwalające opisać złożoność świata, trafnie zdiagnozować ludzką kondycję i wyrwać sztukę z krępujących ją szablonów”. Trudno nie zgodzić się z senatorami XI kadencji.

Akurat Iwona, księżniczka Burgunda, którą zdecydował się wystawić Tumidajski, zalicza się do przedwojennej twórczości pisarza – jeżeli to cezura drugiej wojny światowej daje początek nowym czasom. Lecz dla widzów i czytelników dramat miał szansę zaistnieć dopiero w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Prapremierę – z Barbarą Krafftówną w roli tytułowej – wystawił Teatr Dramatyczny w Warszawie (listopad 1957), a pierwsze wydanie książkowe, z ilustracjami Tadeusza Kantora, przygotował PIW (1958). Była to jednak chwilowa obecność, bo Gombrowicz na lata został wymazany z oficjalnego obiegu i na sceny powrócił w 1975 roku. Te perturbacje nie dotknęły radomskiego teatru, który jako samodzielna instytucja zaczął działać rok później i na którego scenie od tego czasu Iwona… pojawiła się dwukrotnie: w 1985 i w 2010 roku, kiedy to inaugurowała dziewiątą edycję dedykowanego pisarzowi festiwalu. W Roku Katastrofy, jak go określił Dariusz Kosiński, miało również miejsce jedyne do tej pory spotkanie Tumidajskiego z twórczością Gombrowicza – we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, kierowanym wówczas przez Krystynę Meissner, reżyser wystawił Trans-Atlantyk, który, jak wspomina w przywołanym wywiadzie, „głośno wybrzmiał w rzeczywistości posmoleńskiej”. To było jednak czternaście lat temu. Czasy ponownie są niespokojne, ale z zupełnie innych powodów. Powoli opada polityczny kurz po długiej serii wyborów i towarzyszących im kampanii. Trwa Rok Gombrowicza.

Czy ta inscenizacja Iwony… może przekonać widzów radomskiego Powszechnego, że narzędzia pisarza, służące do opisu złożoności świata, nadal mogą być przydatne? Jeśli są wśród nich tacy, którzy preferują teatr pozostający w bliskim kontakcie z inspirującą go literaturą – czyli taki, jaki od lat tworzy Tumidajski – część z nich udzieli prawdopodobnie odpowiedzi twierdzącej. W tym przypadku jednak z zastrzeżeniem, że wykażą się wyrozumiałością wobec kameralności spektaklu. Nie zobaczą w nim bowiem tłumu dostojników i dworzan, zaplanowanych przez autora, a jedynie najbardziej niezbędne postacie, grane przez dziesięcioro aktorów. Nie zobaczą również dworu jako takiego – scenograf Michał Dracz z tyłu zamknął przestrzeń surową ścianą z płyty, której środkowa część rozsuwa się jako szeroka brama, na scenie ustawił cztery wykonane z podobnego materiału konstrukcje, w kształcie nieco przypominające wysokie zjeżdżalnie, a proscenium pokrył kępkami trawy. Można w tym widzieć znak czasów – przytłaczająca większość teatrów nie pozwala sobie na inscenizacyjny rozmach. To, czym reżyser próbuje w zamian uzyskać charakterystyczną dla dramatów Gombrowicza dworskość – która w Iwonie… jest najbardziej dosłowna, ale na którą Tadeusz Nyczek podpowiadał patrzeć podobnie jak w pozostałych przypadkach: nie jako na coś zewnętrznego, ale jako na esencję i sens, jako na wszystko to, co „inne niż zwykłe pospolite”[1] – to wyraziste aktorstwo wsparte wystawnymi, utrzymanymi w mocnych kolorach kostiumami Krystiana Szymczaka, w których na różne sposoby pojawiają się motywy roślinne. Z każdą minutą coraz bardziej wybuchowemu Królowi Ignacemu (Marek Braun) majestatu przydaje długi ciemnoczerwony płaszcz; dobrze skrywająca poetycką część swojej natury Królowa Małgorzata (Małgorzata Maślanka) dostojnie nosi szmaragdową suknię z szerokim kołnierzem; nerwowy książę Filip (Tomasz Wóltański), który problematyczną narzeczoną ostatecznie zamieni na wyraźnie ujmującą się za apatyczną konkurentką Izę (Zuzanna Repelowicz), jest ubrany w centkowaną marynarkę; oszczędny w gestach Szambelan (Michał Węgrzyński) stara się zaś utrzymać w ryzach „to, co nazywamy atmosferą współżycia towarzyskiego”, w jasnej marynarce z brązowo-złotym wzorem.

Od tej wyrazistości charakterów i intensywności kolorów bardzo zdecydowanie odróżnia się Iwona. Gdy pojawia się po raz pierwszy, ma na sobie pastelową, błękitno-różową sukienkę i bladoróżowy beret, natomiast w trakcie finałowej uczty – kiedy pozostali przywdzieją czarne kostiumy – będzie osamotniona w długiej, niemal prześwitującej białej halce. W grze trzydziestoletniej, blondwłosej Neli Maciejewskiej, która przed rokiem dołączyła do radomskiego zespołu, jest coś z kolorystyki jej kostiumów. W roli wymagającej dyscypliny swoją odrębność zaznacza zdecydowanie większą delikatnością od pozostałych. Szczególnie dobrze widać to w jej wzroku, chwilami jakby wręcz nieobecnym – często spogląda gdzieś w dół albo ponad głowami partnerów, zdarza się jej zawiesić spojrzenie na jakimś punkcie na długie minuty. Jakby rosnące powoli na dworze zaniepokojenie, umiejętnie budowane przez poprowadzonych pewną ręką aktorów, wynikało z jej nieakceptowalnej, subtelnej pasywności. Aktorka wraz z reżyserem proponują nam Iwonę, której wpływ nie polega na dziwności, nieprzystosowaniu czy dziecinności, lecz na wyciszeniu, stonowaniu i noszonej gdzieś głęboko w sobie tęsknocie za autentycznością i bliskością. Bo kiedy pod koniec drugiego aktu Filip, zapytany, dokąd się wybiera z narzeczoną, mówi: „Przejść się. We dwoje. Sam na sam. Żeby pokochać”, nie ma w tym nic z żartu. Światła na scenie zostają przygaszone i widzimy w otwartej z tyłu bramie obejmujących się czule, niemal nagich kochanków, którzy w tej jednej chwili są ze sobą naprawdę blisko. Być może dlatego w solowym tańcu Iwony, poprzedzającym podanie karasi, jest tyle niespodziewanej i nieujawnianej wcześniej siły. Jakby bohaterka próbowała sama wyrwać się z położenia „to tak w kółko”, jak na początku nieśmiało je nazywa, bo wcześniej w spotkaniu z księciem jeden jedyny raz coś wydarzyło się dla niej inaczej.

Jeśli kogoś zaskakuje ten zdecydowanie mało gombrowiczowski, niemal podniosły ton, to wynika on wprost z radomskiej inscenizacji. Być może Jarosław Tumidajski wrócił do słów Konstantego Puzyny z sierpnia 1969 roku, kiedy po śmierci Gombrowicza krytyk wspominał po ponad dziesięciu latach prapremierową Iwonę… i zastanawiał się, czy nie trzeba było jej zrobić inaczej – bez baśniowości, bez farsy, za to realistycznie, psychologicznie, w wieczorowych sukniach[2]. To oczywiście tylko pewna część nastroju przedstawienia, w którym w wielu punktach – szczególnie dzięki Michałowi Węgrzyńskiemu jako precyzyjnemu i sztywnemu aż do przesady Szambelanowi i Markowi Braunowi jako coraz bardziej dającemu się ponieść Królowi – udało się przedstawić piętrzące się głupstwa i niedorzeczności, na których zależało samemu autorowi. To, na co bym szczególnie uważał, to uderzanie w wysokie tony w towarzystwie Gombrowicza. Chwila nieuwagi i gotów będzie wyolbrzymić to do nieprawdopodobnych rozmiarów, a wtedy tylko krok do osunięcia się w śmieszność. Między innymi tego dotyczy liczący bez mała sto lat komentarz autora: „Bohaterzy sztuki są ludźmi zupełnie normalnymi, a tylko znajdującymi się w anormalnej sytuacji”[3]. Jeśli o tym się zapomni, na nic okażą się pochwały z senackiej uchwały i wpadnie się w krępujący szablon.

[1] T. Nyczek, W teatrze Gombrowicza, „Miesięcznik Literacki” nr 3/1972.

[2] Zob. K. Puzyna, Pestka, [w:] tegoż, Burzliwa pogoda, Warszawa 1971.

[3] W. Gombrowicz, Iwona, księżniczka Burgunda, „Skamander” z. 93-95/1938.

Tytuł oryginalny

Pastelowa

Źródło:

„Teatr” nr 7-8/2024

Link do źródła

Autor:

Jan Karow

Data publikacji oryginału:

07.08.2024