„Moja kochana Judith” Norma Fostera w reż. Michała Staszczaka w Teatrze Kwadrat w Warszawie. Pisze Marek Zajdler w portalu Nasz Teatr.
Kanadyjski dramaturg Norm Foster napisał przeszło 60 sztuk teatralnych o damsko-męskich zawirowaniach, z czego przynajmniej dziesięć mieliśmy już okazję oglądać na polskich scenach. Właściwie wszystkie uchodzą za komedie, choć ich zaczerpnięte z życia tematy nie zawsze należą do najweselszych. Tak jest i tym razem. Stołeczny Teatr Kwadrat sięgnął po mniej znany tekst Fostera, pochodzący jeszcze z 1987 roku, z czasów, gdy patriarchalny wzorzec rodziny miał się całkiem dobrze, a kobiety nie domagały się głośno swoich praw. Tłumaczenie oddano w ręce Elżbiety Woźniak, która zgrabnie oddała niuanse pierwowzoru przenosząc go udanie na polski grunt (tak, Brzechwa nie umknął mojej uwadze). Reżyserię powierzono Michałowi Staszczakowi, który realizował już w Kwadracie „Lekcje tańca”, a tym razem dodatkowo wcielił się w rolę głównego szwarccharakteru.
David Stafford żyje jak pączek w maśle. Zarządza dobrze prosperującą firmą męskich akcesoriów, otacza się luksusem, ma piękną, choć może odrobinę za często zaglądającą do kieliszka żonę Judith oraz ponętną kochankę Annę. Żyć, nie umierać. Problem w tym, że Anna jest ambitną kobietą sukcesu i bycie „tą drugą” zaczyna jej przeszkadzać. Sama będąc po przejściach wymusza na Davidzie decyzję o rozstaniu z żoną. Ponieważ jej polityczna kariera mogłaby ucierpieć, gdyby na jaw wyszedł romans, wspólnie knują intrygę, aby to na Judith zrzucić odpowiedzialność za rozpad małżeństwa Staffordów. Kluczem do sukcesu ma być pracownik Davida – Karl Newhouse, ambitny handlowiec średniego szczebla, którego zadaniem jest uwiedzenie żony szefa. Plan niby dobry, ale u samych podstaw poddany niecnemu sabotażowi. Davidowi jest bowiem dobrze w panującym układzie, chciałby nadal mieć ciastko i zjeść ciastko. Owszem musi trochę lawirować, ale sypia z żoną i kochanką i wolałby zachować status quo. Na potencjalnego uwodziciela żony wybiera więc mężczyznę może rozgarniętego zawodowo, ale życiowego fajtłapę, niewyględnego i nieszczególnie elokwentnego w kontaktach z płcią przeciwną ciamajdę.
Patryk Pietrzak już w momencie pojawienia się na scenie wzbudza salwy śmiechu oldskulową fryzurą i zgrzebnym wyglądem synusia mamusi. Karl zostaje wrzucony na głęboką wodę bez jakiejkolwiek kamizelki ratunkowej. Jego ułożony od linijki i skrzętnie notowany świat zaczyna się walić w posadach, a spontaniczne reakcje są źródłem nieustannego komizmu. Aktor wspaniale oddaje początkowy zachwyt zbratania się z szefem, by od zakłopotania przejść w przerażenie sytuacją w jakiej go postawiono. Czego się jednak nie robi dla szefa i kariery? W końcu to tylko jeden weekend. Im dalej w las, tym bardziej górę bierze jednak wrodzona uczciwość, a doskwierać zaczyna brak kompetencji do wyznaczonego zadania. Pietrzak ujmująco i z komediowym pazurem pokazuje przemianę bohatera, wspaniale partneruje Marcie Żmudzie-Trzebiatowskiej w dwuznacznych dialogach, z pochwały godną odwagą bierze na siebie kolejne tajemnice i grzeszki domowników. Bez dwóch zdań nie da się go nie lubić, nawet jeśli ten rycerz na białym koniu żąda opłaty za podwózkę, a zbroję zastąpił sfatygowanym swetrem. Na Judith także patrzymy z sympatią, o co postarała się wracająca na scenę Kwadratu Marta Żmuda-Trzebiatowska. Aktorka emanuje ciepłem, serdecznością, odrobiną szalonej beztroski, a po dwóch kieliszkach odrzuca konwenanse w ciemny kąt. Odmalowuje obraz samotnej, nieszczęśliwej, uzależnionej od męża i zamkniętej w złotej klatce kobiety, która szuka ukojenia w alkoholu. Przez chwilę nawet jej współczułem. Przez chwilę. Bowiem i ona ma ciężkie grzechy na sumieniu i wcale nie jestem pewien czy „zasługuje na więcej”. Ilona Chojnowska jako Anna prezentuje stereotypowy wizerunek, proszę wybaczyć, zimnej i wyrachowanej suki. Wie po co przyszła, co chce osiągnąć i zmierza prosto do celu. Bez sentymentów. Bez oglądania się za siebie. Chojnowska z zaciętą miną i pewnym zniesmaczeniem obserwuje tą, którą chowała dotąd do szuflady komody, ale gotowa jest do chwilowych poświęceń. Do czasu. Jej także opadną w końcu klapki z oczu i podejmie jedyną słuszną decyzję. Żeby nie było za poważnie aktorka zabłyśnie komediowo w humorystycznych awanturach z kochankiem i błyskotliwym dialogu o nadwadze pięknie ukazującym mielizny damsko-męskich dyskusji. Pewne sprawy lepiej przemilczeć. Michał Staszczak jako butny i zarozumiały David bawi ciągłymi unikami, nieudolnym kombinowaniem oraz przeplataniem słodkich słówek z wygłaszanymi z nutą wyższości frazesami, które dziś uznalibyśmy za przemocowe. Swoimi manipulacjami ośmiesza się jedynie przed pozostałymi, a i nam pozostaje pokiwać z politowaniem głową. Cóż, przynajmniej zostawili mu skarpetki. I Marie.
Na scenie Teatru Kwadrat zaszalał również Wojciech Stefaniak, którego niejedną scenografię już widziałem, ale tym razem przeszedł samego siebie dopieszczając detale i bardzo udanie imitując jezioro błyskające refleksami za oknami salonu. Na rzecz funkcjonalności poświęcił jedynie logikę przestrzenną środkowego pokoju na piętrze, ale w końcu jesteśmy w teatrze. Skoro mógł się pojawić sitcomowy gag w postaci megaharpuna, to jedne drzwi nic tu nie zmienią. Paulina Andrzejewska-Damięcka umiejętnie wykorzystała przestrzeń układając zindywidualizowany ruch sceniczny postaci, których charakter podkreślały dodatkowo kostiumy projektu Karoliny Bramowicz. Oprawę muzyczną, w której brylują evergreeny pokroju The Beatles, Arethy Franklin, czy fragmenty musicalu „Annie” przygotował reżyser Michał Staszczak.
„Moja kochana Judith” to klasyczny Norm Foster. Śmieszny i gorzki zarazem. Zabawny, ale pozostawiający nutę niepokoju. Czerpiący garściami z życia i drwiący z naszych ułomności. Zakładam, że bardziej bawić będzie tych, którzy historii Staffordów nie zaznali w swej codzienności. Tym, którzy przeszli przez traumę małżeńskiej zdrady doradzam zostawić bagaż emocjonalny w szatni i mimo wszystko dać sobie szansę. Nie zmieni to bowiem faktu, że w Teatrze Kwadrat wystawiono właśnie sprawnie zrealizowaną, pożądnie wyreżyserowaną i bardzo dobrze zagraną komedię. Nawet jeśli odrobinę cierpką. Samo życie.