„Życie pani Pomsel” Christophera Hamptona w reż. Grzegorza Małeckiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.
Monodram ŻYCIE PANI POMSEL napisany dla teatru na podstawie pamiętników Brunhilde Pomsel przez Christophera Hamptona, wyreżyserowany przez Grzegorza Małeckiego, zagrany w Teatrze POLONIA przez Annę Seniuk to przykład narracji budowanej przez zwykłych, przeciętnych Niemców dla usprawiedliwienia ich udziału w zbrodniach drugiej wojny światowej i przekonania świata, że nie ponoszą za nie żadnej odpowiedzialności, bo niewiele lub nic o nich nie wiedzieli. Anatomia zakłamywania ich świadomości o dokonującym się złu w związku z narodzeniem się i trwaniem Trzeciej Rzeszy najpierw w nich samych, potem w innych ludziach a po przegranej wojnie, uporczywego wypierania swojej winy za to, co się stało, wydaje się być głównym tematem sztuki. Odsłania ona cały proces udowadniania zaskoczenia, udawania zdziwienia, że Niemcy wywołali wojnę, spowodowali Holokaust, zniszczyli wiele krajów, przyczynili się do nieszczęść i śmierci milionów ludzi, co przecież zapoczątkowane było wybraniem przez naród niemiecki w prawomocnych demokratycznych wyborach Adolfa Hitlera na swego przywódcę. Ciągłe podkreślanie dobrych a nawet bliskich, przyjacielskich i biznesowych przedwojennych relacji z Żydami, o których szykanowaniu, gnębieniu, znikaniu, a później o ich masowej eksterminacji nie mieli, jak twierdzą, pojęcia, ma zaprowadzić na manowce zdrowy rozsądek każdego człowieka, który styka się z taką retoryką. Zwłaszcza że napomykają, ale subtelnie i koncyliacyjnie, że coś się oczywiście działo, coś słyszeli, coś widzieli, ale były to, ich zdaniem, zdarzenia incydentalne, nieistotne, niegroźne. Nieprzyjemne, ale nie naganne, niedopuszczalne czy haniebne. Wybierają z wojennego życia sytuacje, które ocieplają ich wizerunek, nie czynią w żadnym razie winnymi. Zdziwieni są, że po wojnie, po przejściu weryfikacji przeprowadzonej przez aliantów, przebywali w obozach. Jakże to dla nich pozostaje do końca życia niezrozumiałe, niesprawiedliwe, w sugestii opresyjne!
Trudno w to uwierzyć, ale trzeba przyznać, że opowieść Brunhilde Pomsel (ukończyła 102 lata), byłej sekretarki Goebbelsa, brzmi naprawdę wiarygodnie. Ma prawo nie pamiętać, a jednak wspomina czasy przed i powojenne, a także okres wojny. Ale w jakiś wyczuwalny sposób wybiórczo, bo jedynie ciepło, pozytywnie, poprawnie, jakby od zawsze wiedziała i pilnowała się, by nie powiedzieć i nie zachować się inaczej, niż tak, jak tego od niej oczekiwano. Mówi o warunkach życia - trudnych, ale szczęśliwych, o swojej edukacji - nieukończonej, bo przerwanej koniecznością zarabiania na utrzymanie, o przeciętnej rodzinie - surowym, wymagającym, nieobecnym ojcu, który jednak ją kontrolował i decydował o jej życiu, o pracy - wymagającej, ale nie obciążającej, o przyjaźniach, również z Żydówką, Evą Lowenthal, której po wojnie szukała, ale nie znalazła (łatwo się domyślić dlaczego) i o sobie jako młodej, niczym się nie wyróżniającej, ale bystrej dziewczynie, później urzędniczce cenionej przez pracodawców, bo była solidna, podporządkowana i, jak to sama określiła, cicha i niewidoczna. Przedstawia się więc widzom portret niepozornej, typowej obywatelki Trzeciej Rzeszy, która pracując w Biurze Propagandy Goebbelsa właściwie nic złego ani o nim, ani o jego rodzinie, ani o tym, co robił nie może powiedzieć. Właściwie mówi to, o czym wszyscy wiedzą. Gdy wspomina swego pryncypała, była jego sekretarką, jest pełna podziwu dla jego elegancji, nienagannego wyglądu, osobowości, charakteru. Nie wspomina o tym, co robił, dlaczego, jaki miał wpływ na politykę i decyzje Hitlera, na nią samą, na jej poglądy, na jej życie. Nie ocenia Goebbelsa. Nie krytykuje. Pomsel zafascynowana jest też jego żoną, i choć jej nie poznała osobiście, wspomina ją z wielką atencją. Gdy zaproszono ją do domu Goebbelsów na uroczystą kolację, co jej bardzo imponowało, czuła się wyróżniona, dumna, przejęta. W gruncie rzeczy udaje głuchą i niemą na to, co się wokół niej dzieje, uległą i oddaną pracy, tylko pracy, bez angażowania się w politykę. Jakby przeżywała swój mariaż z hitleryzmem będąc całkowicie odizolowana od niego, obojętna i niezainteresowana. A to przecież nieprawda.
No cóż, od czasu do czasu w relacji bohaterki Anny Seniuk przemyka niejedna nuta podziwu, dumy i zauroczenia. Była przy narodzinach faszyzmu, przez wszystkie lata pracy miała wgląd we wszelkie dokumenty, ważne raporty, bieżące sprawozdania a twierdzi do końca, że nic nie wiedziała o zbrodniach wojennych, o wyrządzanych przez Niemców krzywdach. Miała świadomość zwycięstw i nastrojów społecznych. A poza tym, jak refren powraca w jej wspomnieniach teza, że nie zdawała sobie sprawy z tego, co się wokół niej dzieje. Niczego złego nie przeczuwała, nie doświadczyła ani nie była sprawcą zła. To zapieranie się współudziału jest znamienne. Jakby sama siebie przekonywała o swojej całkowitej niewinności. Ale przecież przyznaje też, że : "My nie chcieliśmy wiedzieć". Może sygnalizowała, że poczucie winy było wypierane, nie tylko przez nią, ale też przez innych. Anna Seniuk niuansuje, subtelnie podkreśla, tłumaczy wszelkie wątpliwości bohaterki spychane dotąd do podświadomości, przemilczane, tłumione, jednak nie dające jej spokoju. Aktorka prowadzi swą rolę po cienkiej krawędzi prawdopodobieństwa. Balansuje między konfabulacją a prawdą. Czyni to, wierzcie lub nie, po mistrzowsku.
Bo historię życia Pomsel Anna Seniuk snuje z perspektywy szacownej, wyciszonej, bezpiecznej starości, co dodatkowo komplikuje ocenę wiarygodności przekazu. Nie ma podstaw, by go podważać, by wątpić w szczerość, otwartość miłej, przyjaźnie nastawionej w swym wywodzie bohaterki, którą aktorka kreuje. Łagodne, ciepłe, pozbawione emocji wspomnienia starej kobiety z jednej strony podstępnie uspokajają, z drugiej jednak głęboko niepokoją. Anna Seniuk prawie przez cały czas siedzi w fotelu, jakby była uwięziona z racji wieku i zdrowia swojej bohaterki, ale też z powodu postawy jaką przyjmuje przez całe życie Pomsel: statycznej, wycofanej, defensywnej, zawsze w cieniu. Twierdzi, że nigdy nie angażowała się, nie była na pierwszej linii frontu, nawet pracując w bardzo ważnym urzędzie. Głosi więc teorię, która jest swoistym szantażem, że była nikim, wykonywała nawet nie rozkazy, ale tylko polecenia służbowe, by zarobić na życie i że każdy wtedy, a nawet dziś zrobiłby to samo. Problem jednak polega na tym, że naród, który wybrał Hitlera zgodnie z obowiązującym prawem, składał się właśnie z takich jednostek. Smutne jest to, że nawet przed śmiercią, gdy nie mają one już nic do stracenia, bo życie się w swej istocie dokonało, brakuje im odwagi czy przyzwoitości, by spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Idą w zaparte. Nie chcą uznać swego udziału w złu, które sami wybrali, a później nie powstrzymali go, pozwalali mu rosnąć w siłę i rozpętać wojenną apokalipsę. A ona zbiera obfite żniwo. Skutki odczuwamy do dzisiaj.
Postać Pomsel, jej historia-narracja ma ją usprawiedliwić, wybielić. Ma przekonać tych, którzy jej słuchają, że milczenie, brak zaangażowania, a nawet wycofanie gwarantuje czyste sumienie, niewinność. Ale jest inaczej: milczenie jest przyzwoleniem, brak zaangażowania dezercją, a wycofanie największą zbrodnią, bo tych, którzy taką postawę przyjmują jest najwięcej. I to oni w istocie decydują, że zło się odradza, żywi biernością, słabością i odrazą do podejmowania ryzyka w działaniu.
Charakterystyka postaci zwykłego obywatela III Rzeszy jaką kreśli Brunhilde Pomsel w swoich wspomnienia, sposób w jaki swą retoryką ex ante rozbraja oskarżenie potomnych o bierność, co doskonale pokazuje niezwykłe aktorstwo Anny Seniuk (bez poczucia winy, nie okazująca skruchy, ale też brak w niej buty, złości, pogardy, lekceważenia) nawiązuje w moim odczuciu do portretu psychologicznego SS-mana Maxa Auego, bohatera ŁASKAWYCH Jonathana Littella, zarówno w książce, jak i spektaklu Teatru Śląskiego o tym samym tytule w reżyserii Mai Kleczewskiej (80-letni Roman Michalski w swym porażającym monologu), bo w wielu motywacyjnych sytuacjach jest zbieżna, ma wiele punktów spójnych. Różne osoby, prawdziwa Pomsel i fikcyjna Auego, budują na podobnych zasadach swoje sugestywne narracje, by pokolenia, które po nich przyjdą, przekonać o niewinności Niemców w sprawie zbrodni drugiej wojny światowej. Narzucają własną perspektywę, opowiadają własną, bardzo osobistą, trudną do podważenia historię, relatywizują a nawet w sposób przewrotny i sprytny nas szantażują. Racjonalizują to, czego nie sposób pojąć, w co nie można uwierzyć. Jednak to jednostki, które, jak twierdzą, przystosowują się dla przetrwania, robią, co muszą, realizują zadania, wykonują narzucone im rozkazy - obojętne, niezaangażowane, uległe, bez realnego wpływu na rzeczywistość kreowaną przez ideologie, na wydarzenia historyczne, ich skutki - są paradoksalnie winne. Bardzo, bardzo winne. I przede wszystkim oskarżają nas dziś, że jesteśmy tacy sami, obdarzeni, jak oni, niezmienną, podłą, złą naturą, która nami zarządza, zagłusza w nas prawdę, piękno i dobro. Jesteśmy?
Myślę, że jest to kolejny, bardzo istotny spektakl o uwikłaniu jednostki w system społeczno-polityczny, w historyczny galimatias, który formatuje mentalność ludzki, ich zachowań i odczuć a może mieć wpływ na losy świata. Pięknie, bo powściągliwie, subtelnie wyreżyserowany jest przez Grzegorza Małeckiego, z dyskretnie podkreślającą funkcjonalność i prostotę wnętrzem, które wyczyszczone jest z rekwizytów, które nadałyby mu indywidualny charakter osoby, która w nim mieszka a wygląda jak osoba niepozorna, nieistotna, przeciętna (scenografia i kostiumy Doroty Kołodyńskiej). Co może uśpić czujność widza, bo światło i projekcje Prota Jarnuszkiewicza i Grzegorza Małeckiego sygnalizują utkaną przez Pomsel jak sieć pajęcza manipulację. Nic by się tu nie udało, gdyby nie Anna Seniuk, jej fenomenalna interpretacja, twórczy instynkt i kondycja. Wspaniałe aktorstwo! Jak babcia opowiada historię życia swej bohaterki a my ją chłoniemy zafascynowani, przejęci, ciekawi - bez sprzeciwu. Jest taka skromna, łagodna i bezbronna. Naturalna. Jak można byłoby jej nie uwierzyć? Usypia naszą czujność. Wzbudza zainteresowanie, buduje nastrojowe konteksty, uzasadnia konieczne wybory, określa swą rolę i miejsce, a priori usprawiedliwia. Wydaje się, że wszystko tu ma sens i jest wiarygodne. Uwodzi nas bez trudu i przekonuje do swojej racji. Jakby potwierdzało, co sami o sobie wiemy i jak się czujemy. A taka projekcja jest zwodnicza i bardzo niebezpieczna.
Ale sprawdźcie sami. Koniecznie. To sztuka o nas. Powodzenia.