EN

20.03.2024, 08:56 Wersja do druku

Okiem Obserwatora: Ciemny grylaż

„Ciemny grylaż” Jerzego Dobrowolskiego i Stanisława Tyma w reż. Cezarego Żaka w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.

fot. Robert Jaworski

Najnowszą premierą w Och-Teatrze jest „Ciemny grylaż”, spektakl „z historią”. Oglądając go zastanawiałem się na ile jest ona znana młodszej części widowni, a szerzej, bardzo interesowało mnie jak ci młodzi ludzie odbierają jej treść. Bo dla mnie i dla pokolenia silwersów jest to melancholijna podróż w czasie. Tak było! Taka była rzeczywistość w krajach tzw. obozu państw socjalistycznych. Nie ważne, czy to była Rumunia czy Polska. Mechanizmy zachowań poszczególnych jednostek i większych zbiorowości (w tym przypadku zespołu redakcyjnego) były wszędzie takie same. Prawdą jest, że Polska była „najweselszym barakiem w tym obozie”. I całe szczęście! Bo to właśnie u nas Jerzy Dobrowolski i Stanisław Tym mogli i napisali tę sztukę. Łatwo nie było. Boje z cenzurą trwały kilka lat, ale w końcu premiera odbyła się i to w prestiżowym wówczas Teatrze Rozmaitości. A wcześniej cenzura blokowała i w końcu nie dopuściła do premiery „Ciemnego grylażu”, który napisany został na potrzeby STS-u (Studencki Teatr Satyryków, później Teatr Satyryków STS, w 1972 r. połączony z Teatrem Rozmaitości), w którym czasami „puszczane” były poszczególne numery czy sztuki niemożliwe do wystawienia gdzie indziej. Jak na przykład pierwowzór „Ciemnego grylażu”, słynny spektakl „Solo na perkusji” w adaptacji, a de facto autorstwa Stanisława Tyma.

Chociaż autorzy „Ciemnego grylażu” zgodnie z pierwowzorem umieścili akcję w rumuńskiej redakcji, polska publiczność nie miała żadnych złudzeń, jakiej rzeczywistości dotyczą oglądane zdarzenia. W latach 80-tych sztuka cieszyła się ogromnym powodzeniem i wystawiana była w wielu teatrach w Polsce.

Od tego czasu upłynęły więcej niż cztery dekady, świat zmienił się diametralnie, szczególnie w naszej części Europy i myśleliśmy, że ostra satyra Dobrowolskiego i Tyma to już tylko „czasy minione”.

Nic bardziej błędnego! Niestety, ostatnia dekada udowodniła prawdziwość powiedzenia, że „historia kołem się toczy”. No i koło obróciło się, i znowu mieliśmy rumuńską redakcję, tylko na większym obszarze. Całej Polski!

Wszystkie smaczki tej sztuki są świetnie rozumiane przez troszkę starszych widzów, natomiast ostatnie pięć, sześć minut jest już niemalże dokumentalnym odegraniem zdarzeń i tekstów, na które napatrzyliśmy się i nasłuchaliśmy przez ostatnich osiem lat.

To wdrapanie się małego osobnika mającego władzę na podwyższenie i ten chocholi taniec totalnie zaczadzonego przez mówcę tłumu, spowodował u mnie ciarki na plecach! Promyk nadziei na lepsze jutro daje nagła ingerencja opatrzności. Oby tak było w rzeczywistości!

Odniosłem wrażenie, że dosyć licznemu zespołowi aktorskiemu udziela się wesoły nastrój widowni i znakomicie bawi się na scenie, co jest w tego typu spektaklach niezaprzeczalną zaletą. A podziwiać możemy: Cezarego Żaka jako Nicolae Pelicanu - naczelnego „Płonącej Żagwi (Żak jest również reżyserem spektaklu), Martę Chodorowską (Secrescu), Grzegorza Warchoła (Turkulec), Jarosława Boberka (Vulpescu), Izabelę Dąbrowską (Josefova), Michała Sitarskiego (Kitlaru), Michała Zielińskiego (Pascalide), Wojciecha Solarza (Beleciu), Ilonę Ostrowską (Pani z miasta), Bartłomieja Firleta (Paderescu), Katarzynę Kołeczek (Marica Tunsu), Weronikę Warchoł (Agatu Zemanek) i Jakuba Zająca (Minister Oscu Pinesku).  

W czasie spektaklu słyszymy jeszcze z radioodbiornika głosy Anny Smołowik i Andrzeja Ferenca.

Przypuszczam, że każdy z widzów upodobał sobie jakąś postać i artystę(kę) wcielającego (wcielającą się) w nią. Mnie najbardziej podobała się czwórka z nich: Cezary Żak wspaniale grał komunistycznego aparatczyka potrafiącego błyskawicznie wyczuwać zmieniającą się koniunkturę i zawsze być po właściwej stronie rzeczywistości. Grzegorz Warchoł gra postać, o której nie można nawet powiedzieć, że: „z niejednego pieca chleb jadła”. Jego Turkulec jadł ten chleb już ze wszystkich pieców i nic nie jest w stanie go zdziwić, wie wszystko i również potrafi przystosować się do każdej sytuacji.

Największym zaskoczeniem dla mnie była fizyczność Jarosława Boberka i szczerze gratuluję mu odważnej charakteryzacji na jaką zdecydował się do tej roli. Josefova Izabeli Dąbrowskiej jest postacią ponadczasową. Ona jest potrzebna w każdych warunkach politycznych, pod każdą szerokością geograficzną i wszędzie ma taki sam stosunek do pracodawców i wykonywanych przez siebie czynności. I z reguły jest dla mnie bardzo śmieszna. Tak jak i tym razem. 

Na zakończenie nie sposób nie wspomnieć o bardzo funkcjonalnej i dobrze wyglądającej scenografii autorstwa Zuzanny Markiewicz, która zaprojektowała również bardzo dobre kostiumy.

Spektakl trwa prawie dwie i półgodziny, ale nie będziecie Państwo żałować, gdy wybierzecie się na niego.

Źródło:

Materiał nadesłany