Logo
Recenzje

Okiem dramatopisarza, podpatrywacza scen naszych (1). Dziukowe „Spiski” Kuczoka

9.07.2025, 12:19 Wersja do druku

„Spiski - Hej!” wg Wojciecha Kuczoka w reż. Andrzeja St. Dziuka w Teatrze im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem. Pisze Grzegorz Walczak na stronie AICT Polska.

fot. mat. teatru

Jak wiadomo, Andrzej Dziuk, twórca, szef i reżyser Teatru Witkacego w Zakopanem, teatru legendy – jest od wielu lat szlachetnie opętany, na szczęście nie tylko Witkacym, ale i innymi wizjami teatru „czystej formy”, choć co za diabeł w tym siedzi, nikt do końca nie jest w stanie ustalić. W każdym razie Dziuk autentycznie żyje tym urojonym światem artystycznym, który w sobie wytwarza, czyli nieustanie się w nim roi ten świat – nie wiem, czy ma inny, odkąd porodził swój teatr 40. lat temu. Jedni mogliby powiedzieć, że osobnik ten jest nawiedzony, ja mówię nieco mocniej – opętany – i wiem, że mam rację, bo go dobrze znam. Tak już zresztą mają prawdziwi artyści, którzy nie muszą się na nich kreować, po prostu tacy są, bo spytajcie, czym ci nieszczęśnicy żyją, a zrozumiecie, o czym mówię. O egzorcyzmach jednak – jak dotąd – nie myślę, chociaż ten pacjent może by je chciał. Jest to dla niego temat nieobcy. Cóż, prawdziwa metafizyka bez egzorcyzmów nie może się obyć. Mówiąc już nieco poważniej, Andrzej ma w sobie instynktowną przewrotność myśliciela, poczucie sensualnej materii scenicznej i słuch na to, co pisarz wynajdzie, a on sam – reżyser pogłębi, wykoloryzuje, wyczaruje tak, że autor pierwowzoru, jeśli żyje, musi się wspiąć na wyżyny, by się mu zbytnio nie zakręciło w głowie. A tam, na wysokościach, zakręci mu się jeszcze bardziej.

Śledzę ten Teatr niemal od początku, czasem coś o nim napiszę, raz się nawet o niego twórczo otarłem – tworząc teksty piosenek i zajmując się dramaturgizacją w spektaklu „Na Przełęczy” (premiera 2002 r.). Spektakl ten ciągle jeszcze grany, z czasem stał się I częścią cyklu Tatrzańskiego ku chwale Teatru i satysfakcji widzów.

Sobota, 10.05.2025 – znów mnie przyniosło do Zakopanego i od razu nogi moje powiodły mnie (odruch Pawłowa) do Teatru Witkacego. I tym razem się nie zawiodłem. „Spiski” Wojciecha Kuczoka, którego ani przedstawiać, ani chwalić nie ma potrzeby, wiadomo bowiem, że jest to pisarz prawdziwy, ze stylem, dystansem do świata przedstawionego, oryginalny, a jeszcze do tego dowcipny. Chyba go już przechwaliłem, a to rzadkie między nami pisarzami.

Dziuk zoczył Kuczoka. Ma do tego oko. Aż dziw, że mnie dotąd nie wypatrzył, choć kiedyś zezując, omal mnie nie postawił na wysokościach, ale nie szkoduję, boć się przecie o nie otarłem.

Dziuk lubi tworzyć spektakle „według”. Przy „Spiskach” jest też znamienne „hej!”. Góralszczyznę opanował doskonale sam autor powieści. Góralskie „hej!” również reżyser zaznacza po swojemu. Powieść tę czytałem kiedyś z wielkim zapałem, ale kiedyś. Nie będę się więc dziś zabawiał filologiczną komparatystyką. Istotne jest, że choć Kuczok u Dziuka jest w zasadzie nienaruszony, w zasadzie, na scenie zobaczyłem coś ponad to, co mi przyniosła lektura. I tym razem doskonale widać, że spektakl i powieść tworzone są według innych kodów, obowiązują odmienne systemy znaków. Zawsze można przy tym zadać pytanie, czy wykwintność lub niepowtarzalność stylu narracji powieściowej, wyrafinowanego opisu świata wystarczająco może zastąpić sceniczny skrót obrazowy. Może nie, ale za to szatańskie grymasy starej, góralskiej babiny-ciotczyny czy uporczywa karykatura Gazdy z nieodłącznym petem w ustach i przeszywającą powietrze zawodliwą frazą intonacji góralskiej jeszcze łatwiej przebiją się do odbiorcy swym nęcącym widokiem niż wielozdaniowe monologi opisujące te wystylizowane typy ludzkie.

Język autora „Spisków” nasycony jest, zwłaszcza w niektórych partiach tekstu, gombrowiczowską igrą groteskową, a w moim poczuciu przy malowaniu przyrodniczej tkanki świata, może mniej wyraźnie, ale również sensualizmem bliskim leśmianowskiej zmysłowości. Niezwykły efekt daje tu połączenie z jednej strony satyryczno-groteskowego podejścia do „świętej” materii naszej przaśnej polsko-góralskiej tradycji, bezwstydnie zmysłowej, erotycznej do tego stopnia, że aż trzeba było spektakl dozwolić od lat szesnastu, a z drugiej strony poetycko wysublimowany język, który ukazuje oniryczne, ponadrealne wdzięki penetrowanego przez autora świata. Powiązanie ze sobą, powiedziałbym – zbełtanie tych chwytów twórczych Kuczoka w literaturze i Dziuka w scenicznym obrazie, stworzyło ten koktajl genialny, przyprawiony humorem, ale nie przygłupiastym, jeno wysmakowanym. A może to i nie koktajl, bo może to dobrze zaprawiony barszcz albo i extra bigos, kiedy inteligentnie uwarzą go artyści, np. w weselu prawdziwym czy Wyspiańskim, mieszając podchmielonego, rubasznego chłopa z poetyckim inteligentem, któremu się śni… Wszystko to jest w „Spiskach – hej!”, choć niby odległych od młodopolskiego dramatu. I w nich odnajdujemy przecież próby osadzenia akcji w określonej politycznie rzeczywistości, może w mniejszym stopniu w skali narodowej (chociaż na początku fabuły zgrabnie przywołany jest okres stanu wojennego), co skromniej – w skali regionalnej, góralskiej. W dalszym toku opowieści zbliżamy się do czasu, kiedy wiek dwudziesty chyli się ku swemu przełamaniu. Ta polityczność w „Spiskach” nie jest zresztą najistotniejsza, w moim przekonaniu, nie ona stanowi o sile tej urokliwej prozy ani tego spektaklu.

Przyjrzyjmy się teraz temu, co w tym widowisku jest siłą napędową.

Aktorzy – są znakomici. Świetnie wywiązują się z jasno postawionych im przez reżysera zadań. Starą gwardię – dobrze mi znaną: Andrzeja Bieniasa, Marka Wronę, Krzysztofa Łakomika, Krzysztofa Najbora, czy wciąż młodą Joannę Banasik – czule określam jako bestie sceniczne. Tak czasem przedstawiam też moją żonę, tyle że bez epitetu „sceniczna”. To jest w moich ustach superlatyw najbardziej czuły i pozytywny, więc niech mi wybaczy tę familiarność zakopiańska artystyczna bohema.

Pozostali aktorzy młodego pokolenia (w tym jeden z trzech scenicznych „Ja”, czyli w roli bohatera–narratora, Piotr Łakomik) odpowiednio i z wdziękiem wpasowali się w całość Dziukowej braci aktorskiej. I chwała im za to – hej!

Nie sposób pominąć jeszcze jednego, można by powiedzieć – zbiorowego bohatera, a raczej fenomenu, jakim stała się w tym spektaklu muzyka. I nie mam tu na myśli kolejnych numerów instrumentalno-muzycznych, ilustrujących – można nawet powiedzieć – pieczętujących odpowiednie fazy końca dwudziestego wieku. Te wyodrębnione w toku fabularnego przebiegu muzyczne obrazy zostały brawurowo wykonywane ze wspomaganiem choreograficznie wyznaczonych pląsów. Jeszcze raz mnie zadziwił wszechstronnie uzdolniony – również jako wokalista – Andrzej Bienias.

Marek Wrona z kolei bardzo mi przypadł do gustu w roli ostatniego z trzech „narratorów”, kreujących „Ja”, zwłaszcza kiedy mógł już, zastępując Misiołka, zademonstrować przemiany głosu, dochodząc w swym modulowaniu wydawanych dźwięków aż do głębinowego basowania. A ten niby rzeczywisty Misiołek, w swej ludzko-niedźwiedziej, podstępnej kreacji, wychylony na drabinie, miał szansę przeholować w czynieniu swych zamierzonych i niezamierzonych wygibasów i się obalić z wysoka.

Wtedy właśnie nastąpił ów niespodziewany nadmocarny moment, który mnie zachwycił, zenit orgiastyczno-muzycznej zawieruchy, tak działający na mnie, że w tej jednej chwili stałem się (w swej podległej impulsom scenicznym wyobraźni) „Ja” czwartym. Całe szczęście, że nie wtargnąłem na scenę. Opętanie muzyczne powtarzało się jeszcze z różną siła rażenia niby powtórne wstrząsy Ziemi, matki naszej, która po zbyt długiej suszy woła z pragnienia głosem nienasyconej góralskiej dzieweczki. O, wiem doskonale, że za tym wstrząsającym wzmożeniem krył się nie tylko głos i dyrygencka ręka Włodzimierza Kiniora Kiniorskiego, ale i chytry zamysł samego Mistrza Andrzeja, bo oto jak niedźwiedzi orgazm dosięga nas kulminacja wrzawy muzycznej jako wielka metafora pożądliwości Feli Nędzówny i chuci jej cudownie wyolbrzymionej, bestialsko wspaniałej, przeobleczonej w muzyczny ryk – zew Natury. I już się nawet nie pamięta, że to tylko ponadnaturalne, choć akustycznie wytłumaczalne połączenie instrumentów i głosów zespolonych naszego muzyka i niektórych aktorów. Bez żadnej wątpliwości musiało to oddać i obnażyć całą naturę pragnienia górskiego dziewczęcia, nieokiełznaną i tak boleśnie dogłębną.

I gdybym nie wstydził się zażartować sobie w tak wszechogarniającej i dominującej fazie duchowo metafizycznego i cieleśnie zmysłowego procesu syntezy, powiedziałbym, że tylko geniusz pisarski szczytujący w akcie twórczym wespół z geniuszem reżyserskim w tajemny – jak to w spiskach – sposób, mogły dokonać ostatecznego wyzwolenia. Ale już bez popisowej, nie na miejscu retoryki z mojej strony, gdyż i tak za bardzo się wżyłem w opisywany obraz, zapominając, że nie pisarzem tu jestem, jeno felietonowo-recenzyjnym pisarczykiem, który winien na zimno i może bardziej uczenie rzecz referowaną traktować, powiem, że brawo biłem twórcom i wykonawcom szczerze i z równą Feli ochotą, a nie tam z jakiejś elegancji czy dobrego obyczaju, jak to bywa, gdy po skończonym spectaculum kurtyna opada. Biłem brawo solidnie, gdyż lubię oryginalną śmiałość, głębsze sensy ukryte pod powierzchnią groteski, zróżnicowanie tkanki tak literackiej, jak i teatralnej, przewrotny humor i … Teatr Witkacego na ulicy Chramcówki 15.

Nie bądźcie leniwi i gnuśni. Podążajcie do teatru prawdziwych Zakopiańczyków ucieszyć zmysły swoje!

I tu koniec i bomba,

a kto tu nie był

i brawa nie bił,

ten trąba!

---

Spektakl, o którym piszę, obejrzałem 10 maja 2025

Tytuł oryginalny

Okiem dramatopisarza, podpatrywacza scen naszych (1). Dziukowe Spiski Kuczoka

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła

Autor:

Grzegorz Walczak

Data publikacji oryginału:

09.07.2025

Sprawdź także