Nie ma dziś żadnego problemu, by przyjść do teatru w dżinsach. A latem – w szortach, klapkach i T-shircie z nadrukiem. Coraz częściej widuję też w operze osoby z kubkiem kawy na wynos, telefonem w dłoni i mentalnością, która zamiast sacrum sztuki widzi w teatrze rozrywkę porównywalną z wizytą w galerii handlowej. Znak czasu? Niewątpliwie. Ale czy na pewno jest to zmiana, z którą powinniśmy się pogodzić? – pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Decyzja mediolańskiej La Scali o przywróceniu zasad dotyczących stroju i zachowania wywołała poruszenie w świecie kultury. Z jednej strony – to zaledwie kilka przypomnianych reguł: bez szortów, bez klapek, bez jedzenia. Z drugiej – to gest głęboko symboliczny. Przypomnienie, że teatr – zwłaszcza opera – to nie tylko przestrzeń estetyczna, ale i rytualna. Miejsce, które wymaga od nas czegoś więcej niż bylejakości i przyzwyczajeń z ulicy.
Nie chodzi o snobizm. Nie chodzi o to, byśmy wracali do obowiązku smokingów i wieczorowych sukien (choć osobiście nie miałbym nic przeciwko temu raz na jakiś czas). Chodzi o coś znacznie prostszego: o świadomość miejsca. O szacunek wobec tradycji, wobec twórców, wobec aktorów i muzyków, którzy – w przeciwieństwie do części widowni – włożyli w ten wieczór nie tylko elegancję, ale też miesiące pracy i pasji.
Dress code nie jako przymus, ale jako gest
W Polsce temat stroju w teatrze wydaje się wręcz tematem tabu. Wielu dyrektorów woli go nie ruszać, obawiając się oskarżeń o „elitaryzm” czy „wykluczanie publiczności”. Tymczasem teatr nigdy nie był przestrzenią całkowitej egalitarności. Owszem, powinien być dostępny dla wszystkich – ale nie na każdych warunkach.
Nasze ubranie to pierwszy komunikat, jaki wysyłamy światu – i miejscu, w którym się znaleźliśmy. To, jak się ubieramy, świadczy o tym, jaką wagę przywiązujemy do wydarzenia, w którym uczestniczymy. Czy traktujemy teatr jak święto, czy jak przypadkowy przystanek między kolacją a przesiadką w metrze?
Często spotykam się z opinią, że przecież „najważniejsze jest to, co na scenie”. Owszem – ale czy naprawdę jesteśmy w stanie skupić się na subtelnościach dramatu Czechowa albo niuansach Wagnerowskiej orkiestracji, gdy ktoś obok siorbie napój i scrolluje Instagram? Forma odbioru bezpośrednio wpływa na jego jakość. Wystarczy jedno świecące w ciemności powiadomienie, jedno stuknięcie klapków o podłogę, by zburzyć delikatny klimat skupienia, który artyści tak pieczołowicie budują.
Czy warto w Polsce?
Z pełnym przekonaniem odpowiem: tak. Warto wrócić do podstawowych obyczajów teatralnych. Nie po to, by kogokolwiek zawstydzać – ale po to, by przypomnieć, że teatr to przestrzeń szczególna. Może to wymaga delikatności i taktu – nie wszyscy muszą od razu ubierać się jak na premierę w Londynie czy Paryżu – ale wyraźna prośba o schludność, o brak szortów czy klapek, o wyciszenie telefonu, powinna być dziś nie tylko akceptowalna, ale wręcz oczekiwana.
Widzowie, którzy przychodzą do teatru z klasą, to nie ci, którzy mają najdroższe ubrania – ale ci, którzy rozumieją wagę wspólnego doświadczenia. Kultura osobista jest częścią kultury teatralnej. Może najwyższy czas, byśmy przestali się tego wstydzić.
Teatr to nie tylko światło na scenie i słowa aktorów – to także spojrzenia, reakcje, obecność innych. To całość doświadczenia, które współtworzymy. A od nas – widzów – zależy, czy uczynimy z teatru miejsce wyjątkowe, czy tylko kolejny przystanek na trasie codziennej bylejakości.