"IV przykazanie" Katarzyny Błaszczyńskiej w reż. Agnieszki Radzikowskiej - spektakl dyplomowy studentów III roku Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego w Katowicach. Pisze Marta Fox na swoim blogu.
Ania: Jak to jest? Poczułeś ulgę?
Dawid: Nie.
Ania: A co czułeś? Kiedy no wiesz... wbijałeś nóż.
Dawid: Nic.
Ania: Nic? Wow, szacun.
Warto by każdy zobaczył spektakl „IV przykazanie”, zrealizowany w Szkole Aktorskiej Teatru Śląskiego, w reżyserii Agnieszki Radzikowskiej, wspaniałej aktorki i pedagoga. I ten, kto miał szczęśliwe dzieciństwo i ten, kto może powiedzieć, że dobrą stroną jego dzieciństwa było to, że minęło i nigdy nie wróci.
Scenariusz napisała Katarzyna Błaszczyńska, opierając go o pięć historii opartych na faktach, historii okrutnych, wydawałoby się niemożliwych, a jednak prawdziwych do bólu. To rzecz o młodych ludziach, którzy w odwecie za poniesione krzywdy, zabili swoich oprawców, rodziców.
Adam (Hubert Skonieczka) zabił matkę, bo w czasie wigilii zapytała go o studia, choć wiedziała, że je przerwał. Pytany o to, kim dla niego była matka, kiedy żyła, powiedział, że wyrzutem sumienia. Kinga (Aneta Banach) zabiła i poćwiartowała matkę, która przeczytała jej pamiętnik. Nie zwróciła uwagi na dramatyczne wydarzenia, które córka tam opisała, ale na to, że tekst jest pełen błędów ortograficznych. Weronika (Oliwia Spisak) i Jakub (Aleksander Kurzak) zabili jego rodziców nożami. Dziewczyna była poetką, która teatralizowała własne życie, on chłopakiem ślepo ulegającym jej manipulacjom. Dawid (Paweł Kempa) zabił ojca, który katował matkę. Róża (Zofia Bohosiewicz) zabiła matkę Lili (Daria Kasprzak), cierpiącą na zastępczy zespół Munchhausena, polegający na prowokowaniu chorób swojej córki.
A zaczyna się spektakl z pozoru tak niewinnie. Scena w Galerii rozbrzmiewa piosenkami znanymi z dzieciństwa. Biel scenografii i kostiumów (Aneta Marszałek i Iga Płachta) przywołuje pamięć czystych domów, mebli, zabawek, konika na biegunach. Na scenie krzykliwie bawi się młodzież, każdy porusza się w swoim rytmie. Po chwili jednak widać, że nie jest to beztroska zabawa, że ruchy, które można wziąć za wyrażanie siebie w jednoosobowym tańcu, są gestami rozpaczy czy agresji, że karabin dziecięcy może zamienić się kolbę, którą można rozłupać głowę. Wanna pełna wody niekoniecznie będzie służyć do porannych ablucji, bo w niej można ćwiartować zwłoki, które zapchają kanalizację, także myć ręce z krwi, której zapachu tak naprawdę nie zmyją żadne wonie Arabii.
Krew pojawiająca się na tle bieli będzie bardziej czerwieńsza niż róża, która w innym świecie mogłaby być różą, być różą, być różą. Świat żywych przeplata się ze światem umarłych, którzy koniecznie chcą dopowiedzieć swoje życie ostatnią kwestią, rzeczywistość wzmagana odpowiednią reżyserią świateł (Bartłomiej Sowa) przeistacza się w malignę i chciałoby się uwierzyć, że to tylko chory stan umysłu, który otrzeźwieje. Napięcie rośnie i rośnie, stroboskopowe efekty udają, że to tylko szalona dyskoteka, zabawa w szkołę przetrwania albo w paintball.
Didżej (ka), wodzirejka, (Anna Bratek), wokalistka jazzowa, pozwala nam uwierzyć dzięki aranżacjom ludowych przyśpiewek, dziecięcych wyliczanek i różnych improwizacji, że skoro takie boskie dźwięki można z siebie wydobywać, to świat nie może być aż tak obcy, niesprawiedliwie okrutny i szaleńczy. Gdyby nie ta harmonia dźwięków, można byłoby wyjść z przestawienia z przekonaniem, że świat jest pełen biesów i że nic nas nie uratuje nawet do jutra.
W finale na scenę powracają postaci z opowiedzianych historii, studenci i absolwenci Szkoły Aktorskiej, także te, które wcielały się w Matkę, Dorotę (Magdalena Krzysztańska), Ania, Kasjerka (Patrycja Żołna). Celowo nie wyróżniam nikogo. To spektakl dyplomowy, dający przedsmak pracy zespołowej. Teraz są narratorami-dziennikarzami komentującymi procesy sprawców zbrodni. Kiedy spokojnym i beznamiętnym głosem mówią o karze, jaka spotkała zbrodniarzy i o tym, jak wyglądało ich życie po wyjściu na wolność, chciałoby się pytać: Dlaczego?
Dlaczego tyle lat, czy resocjalizacja jest możliwa. Który moment był tym, kiedy przekroczona została cienka czerwona linia, poza którą życie traci sens (?), staje się koszmarem (?). A może na odwrót: nabiera sensu, pozwala odzyskać wolność i rozkwitnąć w więzieniu. Czy po takiej zbrodni można pracować, uczyć dzieci, być ojcem, matką? W kim szukać winy? Czy tylko w tych, którzy popełnili zbrodnię? Co ich do niej doprowadziło? Dlaczego jedni krzywdzeni stają się „hitlerami”, a inni zabijają siebie, a jeszcze innym udaje się przetrwać i za jaką cenę? Co o tym decyduje?
Przemoc rodzi przemoc, skrzywdzeni i poniżeni krzywdzą i poniżają. Czy rzeczywiście tak jest, że niektórzy bici i katowani wyrastają dzięki temu sposobowi „dyscyplinowania” na porządnych ludzi? Doznana przemoc powraca, niekoniecznie do rodziców, bo tych chroni IV przykazanie. Nie wolno ich nienawidzić, trzeba szanować. „Kiedy wyobraźnia śpi, słowa tracą sens” – napisał Albert Camus w „Rozważaniach o gilotynie”. Wystarczy rozbudzić wyobraźnię i spróbować zobaczyć, co dzieje się w dziecku, które z jednej strony jest upokarzane i bite przez rodziców, a z drugiej ma nakaz szacunku i miłości. W dodatku nie może okazać ani złości, ani bólu. Czegoś podobnie absurdalnego nie można oczekiwać nawet od dorosłego, jeśli nie bierze się pod uwagę stosunków sadomasochistycznych. Gnębiony więzień nie może stawiać oporu, ale może do woli nienawidzić. Dziecko nie ma takiej możliwości, bo chce zasłużyć na miłość.
Szczęściarzem jest ten, kogo nie raczono takimi oto powiedzonkami, na zawsze zapadającymi w pamięć. Dla przypomnienia:
To ja sobie żyły wypruwam, a ty mi się tak odwdzięczasz?
Kto się nie słucha ojca, matki, ten się słucha psiej skóry!
Dzieci i ryby głosu nie mają.
Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie.
Dzieci są na posługi i na starość.
Dopóki mieszkasz w moim domu i jesz mój chleb, będziesz tańczył, jak ci zagram.
A spróbuj pisnąć słowo, to kablem od przedłużacza albo do komórki.
Pysk w kubeł i ani mru mru.
Kto pamięta „oślą ławkę”, która była poniżeniem, usankcjonowanym szkolnym zwyczajem? Odczuwali je nawet klasowi twardziele, te „zakute łby”, „tępe barany”, skoro woleli bicie niż siedzenie na widoku klasy. Niektórzy potrafili żartować z wymierzanych kar, umniejszając ich wagę, barwnie opowiadając o wściekłości i pieniactwie „starych”, którzy oczywiście zostali „wyrolowani”. Humor był zaklinaniem żalu i smutku, bo do prawdziwych uczuć nikt się oficjalnie nie przyznawał. To były czasy zimnego chowu, niemanifestowania uczuć i bezwzględnej wiary w racje dorosłych, którzy uważali, ze dziecku trzeba odebrać własną wolę każdym sposobem, bo cel uświęca środki.
Badania dowiodły, że kary fizyczne wymuszają na dziecku posłuszeństwo, ale powodują też zaburzenia charakteru i postępowania. Jeśli dzieci są traktowane okrutnie przez rodziców, ale mają przy sobie choćby jedną współczującą osobę, nie staną się w przyszłości oprawcami. Jeśli nie mają nikogo takiego, ból jest spychany w podświadomość, a gwałt jest idealizowany.
Największym osiągnięciem kultury europejskiej jest uznanie godności i podmiotowości dziecka. Dlaczego więc ciągle 70 procent Polaków uważa, że jeden klaps jeszcze nikomu nie zaszkodził? Nie sądzę, by mówili tak ci, którzy w dzieciństwie otrzymali miłość, ciepło i zrozumienie.
Doznana przemoc powraca, powtórzę raz jeszcze.
Jeśli nie w krzywdzeniu innych, to w agresji, autoagresji, w buncie ciała, depresji, także w innych chorobach autoimmunologicznych. Powraca w nieumiejętności budowania związków, w podejrzliwości, braku zaufania, neurotycznej potrzebie akceptacji, wygórowanej ambicji i wielkiej hipokryzji.
Wiele pracy włożyłam w to, by zrozumieć mechanizmy „czarnej pedagogiki”. Pierwszym krokiem było rozpoznanie, że to, czego doświadczyłam w dzieciństwie niekoniecznie było dobre. Nie można naprawić przeszłości, ale pielęgnowanie myśli, że przeszłość nie wróci, przynosiło ulgę. Ból wynikający z tych odkryć na zawsze mnie zmienił. Dlatego między innymi napisałam „Coraz mniej milczenia. O dramatach dzieciństwa bez tabu”. Dlatego zaczęłam wsłuchiwać się w siebie jako matkę i zastanawiać, jakie zachowania odziedziczyłam w spadku i nieświadomie powieliłam.
IV przykazanie, jak widać, jest nie dla każdego, choć chciałoby się, aby tak było. Świetnie pisała o tym Alice Miller w „Zniewolonym dzieciństwie”. Pozwalam sobie na ten przydługi wywód, by pokazać, jak świetnie zrealizowany i zagrany spektakl może rozjątrzyć z trudem zabliźnione rany.
Agnieszka Rdzikowska and Company, bravo, bravo, bravissimo!