Odszedł pan Jerzy Hupa, kierowca teatralnego autobusu zwanego „Batorym” – Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze.
Ten autobus „Sanos” – oczko w głowie pana Jerzego – w latach naszej współpracy (1991-1996) miał już swoje lata i na bardzo długie dystanse nie powinien już jeździć, ale… Ponieważ Teatr Lubuski w tamtych latach miał ambicje i propozycje, aby jeździć po Europie, a pieniędzy na zakup nowego autobusu nie było, pan Jerzy Hupa, od lat etatowy kierowca teatralny i „złota rączka”, wyszedł naprzeciw dyrekcji i codziennie spędzał kilka godzin przy swoim „Batorym”. Widzę go na teatralnym podwórku, jak w szarym fartuchu, umorusany smarem i jakąś sadzą, kręci się wokół naszego teatralnego weterana – a to przy odsłoniętym silniku, a to przy uszkodzonej rurze wydechowej, a to nad zżeraną przez rdzę karoserią, a to myje go i sprząta przed kolejnym jutrzejszym lokalnym objazdem. Pan Jerzy traktował mnie jak syna i zawsze witał – zapracowany, zziajany – swoim pięknym uśmiechem, choć wcale nie należał do ludzi zbyt wylewnych, nie podlizywał się dyrekcji, niektórzy nawet mieli go za gbura, ale pan Jurek robił swoją robotę, ale cieszył się, kiedy ktoś ją zauważał i doceniał.
Jechaliśmy na tym samym wózku – skoro Teatr Lubuski w tamtym czasie połowę z 400 granych rocznie spektakli prezentował w objeździe – teatralny wehikuł pełnił rolę fundamentalną, tzn. bez pana Jurka i jego „Sanosa” vel „Batory” ani rusz! Lubiliśmy się, pan Jurek wiedział, że w kwestii działalności objazdowej teatru jest pierwszy po bogu, a kiedy odpalał „Batorego” i ruszaliśmy, było wiadomo, że to on jest tu kapitanem, nawet, jeśli dyrektor w swoim krawacie, siedzi na miejscu obok niego, pan Jurek odpowiada za nas wszystkich.
Jeśli chodzi o nazwę „Batory”, to ponoć ochrzciłem go tak - w jakimś spontanicznym odruchu - ja; tak twierdzi Waldemar Trębacz, wieloletni inspicjent Lubuskiego, kopalnia wiedzy o ludziach i spektaklach tego teatru, autor wielu anegdot i bon motów (to Waldemar określił tamten dyrekcyjny czas „La belle epoque Teatru Lubuskiego” , to on nadał przydomki co najmniej połowie załogi zielonogórskiego teatru, to on upowszechnił nazwę „angielka” dla wytwornych szkieł używanych w business class „Batorego” (to były prążkowane szklanki po musztardzie z czasów PRL-u). Pan Jurek znał oczywiście te „angielki”, bo przecież nie zawsze prowadził… Na dłuższych postojach pan Jurek wyjmował z bagażnika kuchenkę gazową i gotował zupę, którą częstował tych, którzy pomagali mu w nawigacji, tzn. siedzieli obok z mapą w ręku. Zdarzało się, że ci, którzy podejmowali się (jak wspomniany już Waldemar Trębacz) roli czuwającego nad panem Jurkiem, prowadzącym „Batorego” nocą, bo z jakiegoś powodu nie było hotelu dla zespołu, zasypiali na miejscu pilota, a pan Jerzy prowadził – był twardy, z tym zgadzali się wszyscy i czuli z nim bezpiecznie.
Porównanie do słynnego MS „Batory” wzięło się stąd, że teatralny Sanos, autobus jugusłowiańskiej produkcji był wielki – mógł pomieścić ponad 50 osób – ale służąc teatralnemu objazdowi był na dodatek wielofunkcyjny. Pan Jerzy stworzył w nim sektor „towarowy”, który mieścił dekoracje, kostiumy, a w lukach bagażowych - także sprzęt oświetleniowy i akustyczny. Słynna jest opowieść o wyjeździe do Paryża i kilku innych miast we Francji i Niemczech, kiedy Teatr Lubuski wybrał się tam z pięcioma tytułami (w tym premiera „Modrzejewskiej” w Paryżu) – samych butów scenicznych było sto (!) par, do tego kostiumy, dekoracje, 30 pasażerów (aktorzy, garderobiane, montażyści, akustyk, elektryk, nasze prywatne bagaże). Pan Jurek zadbał nawet o toaletę na „siusiu”, żeby nie zatrzymywać się zbyt często przy autostradach.
Widzę go dumnego ze swojego „Batorego” tuż przed wyjazdem na teatralnym podwórku, kiedy żegnali nas pozostający na miejscu pracownicy, widzę go potem na jego kapitańskim mostku, czyli za kierownicą, kiedy manewruje naszym egzotycznym wehikułem na Placu Etoiles przeskakując z pasa na pas, aby dotrzeć do Avenue Kleber; a potem, gdy wszyscy udali się już do hotelu, szukamy przez godzinę miejsca na zaparkowanie naszego wielkiego „Batorego”, co w Paryżu nawet dla osobówki jest zadaniem graniczącym z cudem. Wtedy byliśmy jak dwaj tatusiowie odpowiadający za nasze teatralne dzieci i teatralny dobytek.
W Paryżu też wydarzyło się coś, w czym głównym aktorem był pan Jerzy. W sali widowiskowej gmachu UNESCO graliśmy tego dnia dwa różne spektakle z naszego repertuaru: „Miniatury” w reż. Tomasza Brzezińskiego – spektakl lalkowy z gatunku czarnego teatru (bez słów, czyli bez bariery językowej – dla młodzieży francuskiej) oraz „Mayday” w reż. Wojciecha Pokory (dla widowni polonijnej). Pan Jurek wykorzystywał każdy moment, w którym „Batory” odpoczywał pomiędzy spektaklami, i dokonywał niezbędnego przeglądu i napraw. Tak było i tym razem. Dogodnym miejscem dla tych czynności wydał się panu Jurkowi pochyły wjazd na podziemny parking pod gmachem UNESCO. Na tej pochyłości łatwiej było dostać się do silnika. Pan Jurek wdział swój szary fartuch i przystąpił do dzieła…
Po jakimś czasie, kiedy pan Jurek był już bardzo zaawansowany w swojej pracy, pojawił się ciemnoskóry portier – i załamał ręce, widząc rozbebeszony silnik. Tego samego dnia bowiem w olbrzymim gmachu tej światowej instytucji, w którym graliśmy nasze spektakle, spotykało się kilka głów różnych państw, a nieświadom tego pan Jurek zablokował wjazd na parking, gdzie pozostawili swoje limuzyny. Portier płakał rzewnymi łzami, bo nie dopatrzył… Musiały, widać, być inne ciągi komunikacyjne wiodące z podziemnego parkingu UNESCO, bo nie skończyło się to międzynarodowym skandalem. Pan Jurek przez cały czas zachowywał spokój, chociaż nieszczęśliwemu portierowi współczuł i rozumiał go z całego serca.
Była też w Batorym „biznes-klas” – na samym końcu autobusu, tam ucztowaliśmy. Panu Jurkowi, nawigatorowi naszego transatlantyku, zabawa i śpiew nie przeszkadzały w pracy, nawet je pochwalał, bo przecież ludzie się cieszą. Zasada była taka, że „biznes-klas” działa dopiero po skończonej robocie, kiedy wracaliśmy do Zielonej Góry po zagranym spektaklu, po demontażu dekoracji, po zapakowaniu wszystkiego do „Batorego”. Kiedy pan Jurek odbierał nas z Okęcia (aktorów, muzyków, dyrekcję) po powrocie z Aten, gdzie występowaliśmy z „Songami” Brechta w reżyserii Tomasza Dutkiewicza na scenie malutkiego Teatru „Simijo”, buzowało w nas wciąż jeszcze uzo i grecka muzyka. Byliśmy szczęśliwi, spełnieni – pan Jurek cieszył się naszą radością i nie przeszkadzał mu zapach greckiego anyżu, ani to że tańczymy (!) na pokładzie. Wtedy pojawiał się na twarzy naszego kapitana uśmiech, który wcale na niej tak często nie gościł. Byliśmy młodzi, pan Jurek rozumiał to, że po pracy chcemy wspólnie połobuzować w „biznes-klas”.
Nie jest łatwo opowiedzieć człowieka teatru, nie wszyscy też rozumieją to, że mówimy o naszych teatralnych zmarłych „na wesoło”, anegdotami. Znajduje w tym odbicie czas tamtego teatru, kiedy było w nim prawdziwie rodzinnie. Teatr objazdowy sprzyjał tej rodzinnej więzi w teatrze, bo było się razem na dobre i na złe; czasem było zimno w starym autobusie, czasem sala była nieogrzewana a hotel marny. Pan Jurek był człowiekiem tego teatru objazdowego, w którym nikt nie oczekiwał, nie wymagał komfortu. W dzisiejszych kategoriach był człowiekiem drugiego teatralnego planu – jak cały pion techniczny – ale szczęśliwie w jego teatralnej epoce teatr był jeszcze rodziną, w której nie było podziału na kategorie. Był człowiekiem teatru.
Przez ostatnie lata, kiedy pan Jurek był już poza teatrem, czuwała nad nim pani Danusia – teatralna krawcowa Teatru Lubuskiego, anioł opiekuńczy na dobre i na złe; dla nich obojga teatr był wciąż życiodajnym spoiwem, nawet wtedy, kiedy już oboje byli poza teatrem.
Odszedł jeden z ostatnich nawigatorów teatralnego objazdu.