Logo
Recenzje

Odrzucić wszystko co mi ciąży, postawić na siebie

17.11.2025, 16:03 Wersja do druku

„Ruda” Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Wawrzyńca Kostrzewskiego w reż. Wawrzyńca Kostrzewskiego w Teatrze Telewizji. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl. 

fot. mat. Filmu Polskiego

Małgorzata Sarzyńska – „Ruda” (Olga Sarzyńska) nie wie, co robić, znalazła się na życiowym rozdrożu, symbolizowanym w spektaklu Kostrzewskiego przez zdewastowany autobusowy przystanek. Dwoje dzieci, mąż pijak bez pracy, chora matka – a więc proza życia z jednej strony, z drugiej – jej ukochane malowanie. Udaje się więc w oniryczną podróż na spotkanie kolegi Leszka (Maciej Bisiorek), poety/himalaisty, który pewnego razu nie wrócił z wyprawy i pozostał zawieszony na linie gdzieś w niedostępnej części Himalajów. Rozmowa z nim uświadamia Rudej, że podobnie jak on, utknęła gdzieś między ziemią a niebem, dobrze odegraną społeczną rolą a artystycznym spełnieniem, i nie wie, w którą stronę ruszyć; że w gruncie rzeczy żyje podwójnym życiem, i oba te losy są rzeczywiste i prawdziwe. Leszek natomiast zawieszony jest między życiem a śmiercią, póki bowiem nie znajdzie się i nie pochowa jego ciała, wciąż nie można powiedzieć, że nie żyje. Odbicie więc życia Małgorzaty w jego losie sugeruje, że jej życie to zawieszenie, że musi odtajać, ruszyć do przodu, żyć. O ile bowiem uwolnienie Leszka wymaga interwencji kogoś z zewnątrz, Ruda wciąż może liczyć na siebie, ma moc działania. Leszek pyta ją jeszcze, co kocha najbardziej na świecie. „Moje dzieci”, odpowiada instynktownie Ruda. „Więc się dla nich poświęć”, stwierdza jej kolega i znika.

„Nie wolno mi zostać na tym przystanku”, powie do siebie Ruda i rzeczywiście ruszy do przodu, choć nie będzie łatwo, bo nie dokona wyboru, ale zacznie żyć w obu porządkach świadomie, czego symbolem stanie się mieszkanie/galeria, w którym toczyć się będzie następny etap jej życia. Znajduje miłość życia/agenta, jej prace trafiają do galerii, kariera rusza mocno do przodu. Wreszcie jest szczęśliwa, choć w domu z dziećmi, mężem pijakiem i matką-wariatką łatwo nie jest. Gdy kochanek zostawi ją w brutalny sposób, matka zaś umrze, załamuje się nerwowo. Fiksując się na przepowiedni swojego męża, że skończy jak jej chora psychicznie matka, dostaje szału i wyrzuca z domu swoją córkę, by móc wreszcie „skupić się na sobie”.

I wtedy spotka się z Leszkiem po raz drugi, a właściwie z jego odciętym martwym ciałem. Kładzie się koło niego i wpatruje się w jego nieruchome oczy, niczym Virginia Woolf w ślepia ptaka w „Godzinach” Daldry’ego. Powie mu ( i sobie) poniewczasie, że najbardziej na świecie kochała malować, ale będzie już za późno, bo jego już nie ma. Gdy kamera pokazuje ich oboje, tak leżących sobie razem w śniegu, wszystko staje się jasne: jej prawdziwe życie, którym było malowanie, właśnie się skończyło, runęło w przepaść. Może dlatego w końcu tej sceny dociera do nas sens tego, co Małgorzata powiedziała chwilę wcześniej do dzieci – „jeśli niezadługo umrę, nie mówcie o mnie zbyt wiele”. Los jej, zapisany  gdzieś  w wielkiej księdze świata, dopełnił się, zarówno na polu metafizycznym, jak i tym uświadomionym sobie przez nią w chwili szaleństwa. Nie zostało już nic, tylko dopełnienie. Od tego momentu jest martwa, choć żyć będzie jeszcze przez jakiś czas. Kostrzewski po mistrzowsku uwolni ją w końcu od zmartwień, pozwalając Oldze Sarzyńskiej opuścić wreszcie zamknięte przestrzenie, które ograniczały jej bohaterkę (i matkę) przez całe życie. Ruda na łące, udająca się w stronę gór, to ostatni obraz tego olśniewającego spektaklu. Podobnie jak w finale „Mistrza i Małgorzaty” jesteśmy prawie pewni, że ta znękana ludzką powłoką, egzystencją i uprawianą sztuką istota znalazła wreszcie upragniony spokój.

Spektakl ten jest jednym z najlepszych, jakie w teatrze telewizji pokazano od wielu, naprawdę wielu lat. A stało się tak przynajmniej z trzech powodów: znakomitego tekstu Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Wawrzyńca Kostrzewskiego, wybitnej reżyserii tego ostatniego i znakomitego aktorstwa całego zespołu, z córką bohaterki – Olgą Sarzyńską na czele. Teatr telewizji ostatnich kilkunastu lat, myślę tu głównie o oryginalnych realizacjach, nie przeniesieniach, przyzwyczaił nas do spektakli – rzecz nieco uproszczę – przybierających postać filmu granego tylko we wnętrzach, do bólu realistycznego, jednowymiarowego, którego esencją było dobre lub złe aktorstwo (w zależności od tego, co pokazywały zbliżenia, często nadużywane). Oczywiście od czasu do czasu znajdował się jakiś twórca, który proponował coś innego: a to opowieść do kamery, a to specyficzne podejście do przestrzeni, a to jawną teatralność, ale nie wychodziło to raczej poza ramy przysłowiowego mrugnięcia okiem do widzów.

W mojej pamięci tylko raz pojawiło się w Teatrze Telewizji coś ożywczego i oryginalnego, czyli „Wesele” w reżyserii – tak, nie mylicie się państwo – autora „Rudej”, Wawrzyńca Kostrzewskiego. Gra planami, teatralne myślenie o przenikających się narracjach, wiara w siłę znaku teatralnego, wreszcie brak lęku przed umownością – to były wyznaczniki osobności tamtego spektaklu i jego maestrii. Biorąc pod uwagę to, co było w teatrze telewizji dla jego „Wesela” tłem, Kostrzewski porywał się z motyką na księżyc, kto jednak nie ryzykuje, szampana nie pije. Okazało się, że ta jawnie teatralna – a więc fałszywa – konwencja, zwłaszcza w lubiącej „prawdę” telewizji, porwała i widzów, i krytykę.

W „Rudej” Kostrzewski posługuje się właściwie tą samą strategią twórczą, ale różnica jest taka, że wygląda to o wiele bardziej spektakularnie. Może dlatego, że opowieść ta jest przez niego przeżyta, noszona w sercu wiele lat i napisana wespół z Małgorzatą Sikorską-Miszczuk pod ten konkretny telewizyjny spektakl. Nie było więc kagańca, za jaki bezsprzecznie można dziś uważać tekst Wyspiańskiego, zwłaszcza gdy mówimy o sposobie jego realizacji w telewizji. Jeśli zaś jesteśmy przy tekście „Rudej”, to naprawdę jest skonstruowany i napisany po mistrzowsku, nie ma w nim jednego zbędnego epizodu, zdania czy słowa, że wspomnę tu poruszający wątek Leszka. Podobnie z narracją Właścicielki Galerii (Agata Kulesza), z niesamowitą puentą w postaci sceny, w której dyryguje ona – niczym Kantor morzem – pojawiającymi się obrazami Sarzyńskiej w pustych do tej pory ramach.

Jest to zresztą spektakl o malarce, w którym jej obrazy stają się jednym z głównych bohaterów opowieści, stanowiąc budulec postaci, którą twórcy próbują powołać do życia i wykreować, tak samo zresztą ważny jak wspomnienia jej córki Olgi Sarzyńskiej, której nie tylko przychodzi tu grać własną matkę, ale i spotykać się w tej roli ze sobą samą z przeszłości oraz innymi członkami swojej rodziny, co musi być dla niej przeżyciem jedynym takim na całe życie.

Warto przy okazji zauważyć, że owe postaci ze świata Rudej wydają się w spektaklu tylko inspirowane prawdziwymi ludźmi (np. Leszek – Zbigniewem Czyżewskim „Małolatem”). Mają opowiadać nam jej ludzki świat, co dobrze widać w scenie surrealistycznego tańca wszystkich aktorów na wernisażu jej prac. Pozwala to także i reżyserowi, i Oldze Sarzyńskiej, skupić się na esencji tej wielopoziomowej opowieści, nie zawracając sobie głowy poprawnością biograficzną czy dokumentalną. Bo w istocie nie o historię życia Małgorzaty Sarzyńskiej tu chyba chodzi, a o próbę opowiedzenia, kim ona tak naprawdę była, o próbę zrozumienia jej losu, twórczości, wyborów życiowych i tego wszystkiego, czego nie chciała o sobie powiedzieć, a może i wiedzieć. I to się moim zdaniem twórcom „Rudej” udało znakomicie. Wypełnili jej testament – powołali ją do życia w pełnej krasie, choć za dużo o niej nie powiedzieli, jak sobie sama życzyła. 

Olga Sarzyńska nam tę historię opowiada, wykorzystując kamerę, do której często zwraca się bezpośrednio (a więc i do nas, widzów). Oczywiście po chwili jest już bohaterką konkretnych scen, zrealizowanych w konwencji czwartej ściany. Zabieg jest znakomity, bo już w pierwszym monologu Sarzyńska nawiązuje z nami więź, trzymającą nas na napiętym, narracyjnym i aktorskim sznurku do końca spektaklu. Jako że spektakl operuje skondensowanym  teatralnym znakiem, opartym często na skrócie (np. czasowym czy myślowym), grać w nim jest niezwykle trudno, bo ważna jest samodyscyplina i świadomość możliwości, jakie dają dana sytuacja i dostępne narzędzia. I trzeba powiedzieć, że Olga Sarzyńska w każdym elemencie swojej kreacji jest fenomenalna – gdy prowadzi dialog, monologuje, patrzy oraz przeżywa emocje swojej bohaterki. Nie przesadza też w drugą stronę, co ze względu na specyfikę roli i jej prywatny do niej stosunek, mogłoby się obrócić przeciwko niej. Pełna kontrola, całkowite oddanie się roli (nie postaci), znakomity timing.

W praktyce wygląda to olśniewająco, niedowiarkom polecam choćby scenę drugiego spotkania z Leszkiem. Najpierw szał w domu, przesuwanie fortepianu, wyrzucenie córki. Chaos w oczach, ruchach, gestach, działaniach, będący emanacją burzy, która pojawiła się na skutek życiowego „zawału”. Następnie jedna spływająca po policzku łza, spadające ciało Leszka, szybka reakcja, uspokojenie, zmiana rytmu, wstrząsająca „rozmowa” z Leszkiem, wreszcie oczy, które zaraziły się śmiercią… nie da się tego zapomnieć. 

„Ruda” to zresztą w ogóle spektakl (i rola Sarzyńskiej), po którym w głowie zostają obrazy, równie silne jak te, które malowała bohaterka. W II planie role absolutnie znakomite, czasem aż absurdalnie znakomite, gdy się pomyśli, jak krótko trwają! Gdy Michał Czernecki w roli męża Rudej, Grzegorza, deklaruje, że się nią będzie opiekował do końca albo Rafał Cieluch jako Janek chce spalić swoje obrazy – piekło płacze. Rozdzierająca serce twarz młodej Olgi (Hanna Sąglewska), którą oszalała matka wypędza z domu – nie do zapomnienia. Maria Maj z profilu, siedząca przy stole i patrząca w dal – obraz i rola – ikoniczne, podobnie Agnieszka Podsiadlik jako żona Erika, manifestująca Rudej, swojej rywalce osobliwą wizję siostrzeństwa czy Agata Kulesza jako Właścicielka Galerii. Wszystko tu jest warte teatralnych nagród – m.in.  scenografia Ewy Gdowiok, kostiumy Ewy Krauze, choreografia Eweliny Adamskiej – Porczyk – ale osobiście wspomnę jeszcze niezwykłą, wspaniałą muzykę Piotra Łabonarskiego, przenoszącą tę opowieść w inny, transcendentny wymiar.

Kostrzewski ze swoim zespołem stworzył arcydzieło teatru telewizji, pierwsze od wielu, wielu lat. Nie boję się wielkich liter i kwantyfikatorów, bo wszystko ma swój czas i miejsce. To zresztą naturalne, że po dwóch prawie sezonach bardzo dobrej, choć nieco chaotycznej dyrekcji Kotańskiego w TT, praca jego zespołu zaowocowała wreszcie przedstawieniem oryginalnym, znakomitym w formie, przejmującym w treści. Przedstawieniem nie potrzebującym żadnych teatralnych czy literackich podpórek z zewnątrz. Wypada więc tylko gratulować i bić brawo!!!

Tytuł oryginalny

Odrzucić wszystko co mi ciąży, postawić na siebie - „Ruda” Wawrzyńca Kostrzewskiego w Teatrze Telewizji

Źródło:

https://domagalasiekultury.pl
Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

31.10.2025

Sprawdź także