„Rzeźnia" Sławomira Mrożka w reż. Andrzeja Dziuka z
Teatru im. Witkacego w Zakopanem na 61. Rzeszowskich Spotkania Teatralnych - 2. Festiwalu Arcydzieł. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl.
Z przedstawieniem zakopiańskim mam mały problem. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego zapamiętałem z niego najbardziej te sceny czy zdarzenia, które dla twórców (chociaż lepiej by tu było chyba użyć liczby pojedynczej) tego spektaklu nie miały jakiegoś specjalnego znaczenia. Za przykład niech posłuży tu pieczołowite obklejanie folią dywanu, znajdującego się mieszkaniu głównego bohatera, będącego jednocześnie scenicznym centrum wszechświata. W sensie fabularnym i symbolicznym jest to oczywiście jedno z działań, będących częścią przygotowań Skrzypka do finałowej rzezi, jak najbardziej uzasadnione w strukturze fabularnej przedstawienia, a jednak zwróciło ono moją uwagę zupełnie z innego powodu. Wydało mi się po prostu autentyczne, prawdziwe, wśród tego jawnie „zagranego” spektaklu. Krzysztof Wnuk owo obklejenie dywanu po prostu wykonał, nie wcielał się w obklejającego, nie grał obklejania i nagle ów świat Mrożka/Dziuka w oka mgnieniu wydał mi się zmyślony i pretensjonalny. I nie mogłem już tego spektaklu oglądać we wspólnocie z nim, bo zobaczywszy przypadkowo lewą stronę tego „płaszcza”, już nie chciałem go założyć.
Niczym bohater Kosmosu Gombrowicza wszedłem na ścieżkę, z której nie było odwrotu, każdy bowiem kolejny element układanki bardziej ów sceniczny świat spektaklu rozsadzał, niż spinał. I zaczęła się zabawa w advocata diaboli, kogoś, kogo bardziej od samej opowieści interesują nieścisłości i pęknięcia niż „wielkie dzieło”. Wnuk szykuje nas na wielką prawdziwą rzeź, a tu z teatralnego nieba spadają dwie, prawie niezauważalne krople, nawet nie widać, czy to krew. Zepsuła się maszyna, myślę w pierwszej chwili, ale nie – Skrzypek rusza i zaczyna wszystko sprzątać. Koniec. O co więc tu chodzi? Że jeszcze nie czas na rzeź, że to próba generalna przed tą, której świadkami będziemy w finale, a więc pierwszego morderstwa, dokonanego przez Skrzypka na manekinie? A co z rzezią zarzynanych zwierząt w filharmonii? Jakoś mi się to wszystko niestety nie łączy w całość. Niby zrozumiałem przesłanie Andrzeja Dziuka, że żyjemy w czasach, w których miernota chowana pod kloszem nadopiekuńczej matki, przeradza się stopniowo w mordercę, a może i masowego zbrodniarza, tylko że ja to wiem i bez Teatru im. Witkacego w Zakopanem, i bez teatru w ogóle. To oczywista oczywistość.
Podniosły i napuszony styl grania tekstu Mrożka, jakby był on zestawem prawd objawionych proroka (no właśnie, kogo – autora czy reżysera?), w połączeniu z dość oczywistą i mało odkrywczą z punktu widzenia dzisiejszego widza konstatacją rzeczywistości, jaka się z niego wyłania, sprawiają z kolei, że spektakl ten ogląda się niczym wyeksponowaną specjalnie porcelanową wazę, rzekomo z fabryki Rosenthala, w jakimś muzeum ceramiki użytkowej. Jak ktoś lubi wazy, będzie zachwycony, reszta wzruszy ramionami i pójdzie dalej. Gdy się jednak bliżej przyjrzeć tej „wazie”, pęknięć okaże się więcej, a i „t” w Rosenthalu wydaje się być bez „h”.
Postać Flecistki na przykład zamieniona tu została na Wiolonczelistkę, do dzisiaj nie wiem dlaczego. Gdyby na przykład chodziło o to, że aktorka po prostu nie umie grać na flecie, a umie na wiolonczeli, jeszcze bym to zrozumiał, ale w świecie Dziuka nikt na niczym nie gra, para bohaterów bierze bowiem do ręki smyczki, a z głośników płynie muzyka z płyty. W końcowej części swojej roli Agnieszka Michalik wchodzi naga do wanny i polewa się mlekiem (oby kozim)! Nie dość, że pół widowni siedzi do niej tyłem, a więc i tak tego nie widzi, to scena ta nie ma absolutnie sensu. Nigdy nie byłem pruderyjny, ale uważam, że jest to akt kompletnie nieuzasadnionej artystycznie nagości, niesmaczny jeszcze z tego powodu, że „bez żadnego trybu” oglądać musimy znowu ciało młodej dziewczyny i to spełniającej przy pomocy mleka jakieś nieokreślone fantazje, o których nawet boję się myśleć. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w których tyle się mówi o uprzedmiotowieniu kobiecego ciała i seksualności. A przy tym Dorocie Ficoń w roli Matki jakoś nikt nie kazał się rozbierać.
Zakopiański spektakl, choć w pełni wymyślony (aż za bardzo), wyreżyserowany (aż za bardzo) i dobrze zagrany (aczkolwiek czuje się na widowni, że aktorzy wprawdzie absolutnie perfekcyjnie realizują postawione przed nimi przez reżysera zadania, ale nie wierzą w nie, nie dają poza profesjonalizmem nic od siebie), niestety bardziej „arcydzieło” Mrożka obnaża niż odkrywa. Pokazując tym samym, że prawdziwe arcydzieła teatru powstają tylko wtedy, gdy się z tymi literackimi naprawdę poważnie „rozmawia”, a nie używa ich instrumentalnie do zakomunikowania swoich mądrości. Tak samo jak z ludźmi – to oczywista oczywistość.