Logo
Recenzje

O wystarczającej wersji siebie

9.07.2025, 13:26 Wersja do druku

„Zaćmienie w dwóch aktach” Pablo Remóna w reż. Grzegorza Małeckiego w Teatrze Narodowym. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Teatr Narodowy w Warszawie zakończył sezon sceniczną perełką. Szkatułkową opowieścią o aktorach, reżyserach i producentach, którą hiszpański autor Pablo Remón wyniósł ponad środowiskowy pastisz, by zapytać o potrzebę pogoni za sukcesem i niekoniecznie naszymi marzeniami. „Zaćmienie w dwóch aktach” wyszukał w morzu literatury i wyreżyserował Grzegorz Małecki, po raz kolejny po „Tchnieniu” prezentując publiczności Narodowego małe arcydziełko, znakomity warsztat, wycyzelowaną konstrukcję i scenograficzny minimalizm. W tym miejscu kusiło ogromnie, aby korzystając z treści sztuki powołać się na kryptomnezję i skopiować recenzję Wiesława Kowalskiego, pod którego każdym słowem mógłbym się podpisać, ale brak zaświadczenia lekarskiego skutecznie mnie powstrzymał.

Już na samym początku spektaklu, dzięki wyświetlanym na okrągłym ekranie wiadomościom od aktorów, twórcy budują żartobliwy klimat i rysują dystans do wypowiadanych treści. Chwilę później czwórka aktorów stanie przed prawdziwym wyzwaniem wskakując i wyskakując z pędzącej fabuły, wcielając się łącznie w kilkadziesiąt ról w dwudziestu kilku lokacjach, a zarazem pokazując w całej rozpiętości możliwości swego warsztatu. Bez zbędnej szarży, z wyczuciem, świadomie i z czysto aktorską radością grania. Czegoż nie ma w tym wielojęzycznym teatralnym galimatiasie… Komedia, dramat, farsa i tragedia przyprószone delikatną groteską i podane na tacy z przymrużeniem oka. Pablo Remón nazwał tę kompilację formy „czymś z pogranicza powieści, teatru i filmu”, faktycznie jakby trochę w duchu Woody Allena, ale ze znacznie zwiększoną dawką humoru, także dzięki znakomitemu przekładowi Pauliny Eryki Masy. Jednocześnie spektakl oscyluje na granicy jawy i snu, poetyckie oniryczne iluzje przeplatają się z realną rzeczywistością hipnotyzując widza zawieszonego pomiędzy powagą a śmiechem. W tę atmosferę idealnie wpisują się projekcje Jagody Chalcińskiej, skromna, acz pomysłowa scenografia Martyny Kander i pędząca wraz z akcją, podkreślająca charakter scen muzyka Michała Lamży.

W teatralnej opowieści krystalizują się z czasem równoległe i łączące się w szczegółach historie dwojga bohaterów: aktorki Any Velasco (Justyna Kowalska) i reżysera Diego Fontany (Mateusz Rusin). Ana jest córką słynnego reżysera niszowych filmów Eusebio Velasco i choć sama nie zrobiła w zawodzie kariery, wciąż stara się udowodnić coś ojcu, który jak większość wielkich artystów porzucił rodzinę dla sztuki. Wyboistą drogę Any obserwujemy we flashbackach jej aktorskich doświadczeń – od przezabawnych awangardowych wystawień „Trzech sióstr” Czechowa, przez graną dla dzieci Czarownicę z Zachodu w „Czarnoksiężniku z Krainy Oz” czy telewizyjną telenowelę, aż po eksperymentalne i bezkompromisowe wystawienia monodramu Sary Kane. W międzyczasie Ana dorabia jako instruktorka pilatesu, romansuje z reżyserami, a przede wszystkim marzy, by zostać doceniona i zauważona. Bo przecież gdzieś tam na pewno czeka na nią ta jedna, jedyna rola. Na wyśnionej gali nagrody Goi Justyna Kowalska wręcz promienieje od uznania, a aktorska obsada z dużą dozą humoru wykorzystała okazję, by spłatać psikusa zasiadającej na widowni Annie Seniuk. 

Diego od lat kręci cieszące się popularnością komercyjne filmy akcji. Otarłszy się o śmierć przewartościuje jednak swe artystyczne życie i nawiązując do swego dawnego mistrza Eusebio, jakżeby inaczej, Velasco, postawi na niezależne kino. Niedochodowe, niezrozumiałe, ale piękne duszą i wizją. „Być czy mieć?” – Remón, a za nim Małecki w humorystyczny sposób przyglądają się odwiecznemu konfliktowi twórczemu, a Diego Mateusza Rusina tonie w melancholijnym uniesieniu szukając sensu i spełnienia w swej twórczości. Patos i uduchowienie Diega są przełamane obecnością jego twardo stąpającego po ziemi producenta Alexa (Oskar Hamerski), którego reakcje są żartobliwym komentarzem do świata filmowych celebrytów pogrążonego w alkoholu, kokainie i propagandzie sukcesu. Konfrontacja dwóch ludzi, którzy mówią na zupełnie różne tematy z takim zaangażowaniem we własny świat, że nie dostrzegają niczego poza nim, tworzy naturalny komizm i obok dialogu z Gonzalem jest najlepszą sceną spektaklu.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Oskar Hamerski budzi zresztą zachwyt w każdym scenicznym wcieleniu, przeobrażając się w oka mgnieniu w kolejne role, przechodząc subtelnie z alter ego dowcipkującego konferansjera w troskliwego ojca, by wznieść się w patetycznym monologu, a za chwilę przedzierzgnąć w kazachskiego barmana czy 6-latka ze swadą dywagującego o kondycji teatru i niuansach aktorstwa. Do niego należało także wprowadzone przez Remóna wzorem dawnego teatru interludium, w którym Hamerski odgrywając autora przyznaje się poniekąd do plagiatu sztuki. Zawsze w punkt, z delikatnie zarysowaną ironią, niekiedy ciętym dowcipem, nutą melancholii i szczerością intencji. Dając niezwykłe doświadczenie aktorskiego dystansu do postaci i jednoczesnego pełnego zaangażowania w odtwarzanie świata wewnętrznego każdej z nich.

Na scenie oglądamy także w jedenastu bodaj wcieleniach Annę Lobedan – od uroczej i nielubiącej podcinania skrzydeł Angelines, przez zalataną Lucię, której czerwone buty wpisują się w szkatułkowy model sztuki, aż po mającą swe własne interludium Violetę, właściwą autorkę sztuki. To ona, podobnie jak Ana, poruszy przewijający się w spektaklu temat ojca, którego oczekiwaniom chcą sprostać obie kobiety. Bo ponad inteligetną satyrą na świat sztuki i aktorów, Remón opowiada nam także o dzisiejszym świecie pełnym presji – tej rodzinnej, rówieśniczej, zawodowej, medialnej czy atakującej nas z social mediów. O przytłoczeniu rzeczywistością i nieustannej potrzebie bycia „naj”, często wbrew sobie. O złudnej konieczności udowadniania innym, że jesteśmy ponadprzeciętni. Anie Velasco zabierze trochę czasu zrozumienie, że wystarczy być „normalną wersją siebie, taką na ocenę dostateczną”. Bo dostatecznie, znaczy przecież wystarczająco dobrze. Ale to Violeta Anny Lobedan wzruszająco pokaże, że nawet w drobnych gestach zawsze możemy liczyć na wsparcie najbliższych.

„Zaćmienie w dwóch aktach” to błyskotliwie wyreżyserowana, wirtuozersko i z wyczuciem zagrana humorystyczna przypowieść o współczesnym człowieku. Przez pryzmat świata filmu i teatru pyta nie tylko o kondycję i oryginalność sztuki, o rozterki artystów i potrzebę zawodowego spełnienia, ale też o nasze marzenia. Zwłaszcza te, które niekoniecznie trzeba realizować, bo narzucono nam je z zewnątrz. Czy to oczekiwaniami bliskich, czy relacjami znajomych na Instagramie lub Facebooku. O marzenia, które są jedynie zagłuszeniem naszego lęku przed samotnością i niespełnieniem. Ucieczką do przodu. W świecie sztucznego blichtru i cukierkowego sukcesu, gdy coraz więcej osób dotyka depresja i wypalenie, Małecki i Remón powtarzają za Byung Chul Hanem, że życie może czerpać swój blask nawet z bezczynności. Że cała sztuka polega na tym, by przestać żyć i grać na pokaz. By w tym co tu i teraz, czuć się wystarczająco dobrze. Piękny mały spektakl o wielkich sprawach.

Tytuł oryginalny

O wystarczającej wersji siebie - "Zaćmienie w dwóch aktach" w Teatrze Narodowym w Warszawie, recenzj...

Źródło:

NaszTeatr

Link do źródła

Autor:

Marek Zajdler

Sprawdź także