EN

2.09.2020, 09:45 Wersja do druku

O tym, co za kulisami

"Garderobiany" Ronalda Harwooda w reż. Adama Sajnuka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Jarocki na stronie Subiektywnik.pl.

fot. Tomasz Urbanek/ East News

Człowiek ma naturalną skłonność do zaglądania za kulisy. Chcemy wiedzieć, po zażyciu jakiej dawki meskaliny Witkacy pisał swoje dramaty. Niecierpliwie próbujemy dociec, w jaki sposób słynni iluzjoniści wykonywali spektakularne sztuczki. Czasopisma plotkarskie u swego zarania rozumiały, że sekrety z życia gwiazd – im skrzętniej skrywane, tym lepiej – interesują nas znacznie bardziej niż ich działalność artystyczna czy charytatywna. Ronald Harwood pozwala nakarmić naszą wstydliwą potrzebę podglądactwa i dosłownie zerknąć do teatralnej garderoby.

Dlaczego akurat garderoby? Cóż, może dlatego, że to właśnie w tym miejscu aktor zrzuca swoją skórę, przez co następuje swoisty rytuał przejścia pomiędzy zwyczajnym człowiekiem a półbogiem, którego wielbią tłumy. Naczelny jednak problem jednego z dwóch głównych bohaterów Garderobianego, owego półboga in spe, Sira (Jan Englert), polega na tym, że on sam nie ma już siły grać, a na widowni czeka na niego ledwie parę znudzonych osób. Aktor ma po raz 227 wcielić się w króla Leara, ale czuje całkowite wypalenie. Obwoźny teatr, którego jest kierownikiem, ma niewiele do zaoferowania widzom, a jeszcze mniej własnym aktorom. W skład trupy wchodzą wieczni epizodyści i wschodzące gwiazdki, ale Sir dobrze wie, że wszyscy skończą tak jak on: przegrany starzec, który sceny wprost nienawidzi.

Cała sztuka z pewnością skończyłaby się, nim tak naprawdę się zaczęła – Sir zostałby w garderobie i odwołał przedstawienie – gdyby nie on: Norman (Janusz Gajos). Cyniczny, uszczypliwy, ale przede wszystkim obdarzony ogromna dawką empatii, a może emocjonalnego wyrachowania, dzięki czemu wie, jak podejść spadającą, spalającą się gwiazdę. Norman jest nikim – zaledwie garderobianym. Zarazem jednak stanowi szarą eminencję, z którą liczy się każdy: inspicjent, aktorzy, a nawet żona Sira. To właśnie gra pomiędzy oboma mężczyznami jest główną osią fabuły, zaś ich cokolwiek koślawe charaktery pozwalają czerpać pełnymi garściami z pokładów komizmu. Sztuka Harwooda jest bowiem komedią, choć należy jednocześnie poczynić zastrzeżenie, że wraz z rozwojem akcji uderza ona w tony coraz bardziej tragiczne. W rezultacie ze śmiechu do łez i śmiechu przez łzy w finale pozostaje miejsce tylko na te ostatnie.

fot. Tomasz Urbanek/ East News

Sir i Norman to postaci bardzo plastyczne, które – jak dowodzą inne inscenizacje Garderobianego – dają aktorom duże pole do własnej interpretacji: obdarzenia motywami, rozbudowaną psychologią, nawykami, a nawet barwą głosu. Sir w interpretacji Englerta to stłamszony, zmęczony aktor, który pozbył się już złudzeń i wie, że zmarnował swoje życie. Nie ma w nim już żadnego poczucia, że jego występy mają jakikolwiek wyższy sens – że kolejne wieczory na teatralnych deskach pozwalają mu odbywać podróż per aspera ad astra. Choć jest łasy na przesadne komplementy Normana, twardo stąpa po ziemi i nie daje się zwieść, mierząc się ze smutną rzeczywistością. Norman natomiast to na pozór serdeczny przyjaciel, ale zarazem cwaniak i cynik, który potrafi wybuchnąć trudną do opanowania złością. Postać taka nie budziłaby sympatii, gdyby nie fakt, że Gajos obdarza ją psychologicznymi motywacjami, w tym niewyrażonym wprost poczuciem, że bez Sira Norman byłby nikim, że cała misternie budowana konstrukcja jego życia ległaby w gruzach. Gajos to aktor zdecydowanie zbyt doświadczony, by zagrać tytułową postać na jednej nucie. Dzięki temu ani na chwilę nie zbliża się on bądź to do wykoślawionego hipokryty, bądź do archetypu opętanego poczuciem obowiązku służącego, którego przykładem jest Stevens z fenomenalnej powieści Kazuo Ishiguro Okruchy dnia. Jego poświęcenie jest interesowne, choć niepozbawione poczciwości. Sir zdaje się to wszystko widzieć, ale obecność Normana pozwala mu wyjść na scenę jeszcze jeden raz. Doprawdy, niezwykła to mieszanka ludzi uzależnionych od siebie, złączonych poczuciem, że życie – zwłaszcza człowieka teatru – jest z gruntu rzeczy parszywe, ale dzięki współtowarzyszom niedoli można stoczyć jeszcze raz tę samą, skazaną na przegraną walkę.

Jeden z paradoksów Garderobianego polega na tym, że sztuka ma w pewnym sensie demistyfikować teatr: jej celem jest ukazanie, że aktorzy to ludzie obdarzeni wieloma słabościami, a teatralne kulisy są świadkami porażek, depresji oraz niemocy, skrzętnie skrywanych pod kostiumami, perukami i makijażem. Jednocześnie inscenizacja Sajnuka sprawia, że tej pasjonującej, bo przecież dotyczącej sfery dla nas niedostępnej, wiedzy nie potrafimy odnieść do samego spektaklu. Być może na tym właśnie polega magia tekstu Harwooda: dramat stanowiący swoistą dekonstrukcję teatru sam nie podlega owej dekonstrukcji. Zamiast tego wciąga, angażuje i z pewnością nie pozostawia obojętnym.

Tytuł oryginalny

Ronald Harwood, "Garderobiany". O tym, co za kulisami

Źródło:

Subiektywnik.pl
Link do źródła

Autor:

Jacek Jarocki

Data publikacji oryginału:

24.08.2020