„Nawrócony” wg opowiadań „Opowiastki cmentarne” oraz „Nawrócony” Bolesława Prusa w reż. Piotra Gralaka z Teatru Klasyki Polskiej w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Polska scena teatralna pełna jest nowych, spontanicznych inicjatyw artystycznych. Jak grzyby po deszczu pojawiają się podmioty, firmy, fundacje przygotowujące przedstawienia i ruszające z nimi w objazd po całym kraju. Odwiedzają domy kultury, sale widowiskowe i inne przybytki, w których można zorganizować wydarzenie. Głównie to komedie i farsy wsparte kilkoma garniturami obsady, w której lśni nazwisko gwiazdy znanej z uczestnictwa w popularnym serialu, który święci triumfy w programie telewizyjnym. Bilety nie są tanie, ale chętnych do obejrzenia owego zjawiska nie brakuje. To specyficzny model objazdowej sceny, ale obecny, zauważalny i dobry dla analiz teatrologicznych. Jakiś czas temu na naszej mapie pojawił się również swoisty eksperyment, ale realizujący podobny koncept kulturowy. Początkowo działający jako fundacja, wsparty dofinansowaniami w ministerialnych konkursach, stał się nie tak dawno państwową instytucją kultury z Jarosławem Gajewskim na czele. Mowa o Teatrze Klasyki Polskiej. Oczko w głowie jeszcze nie tak odległego szefa resortu kultury Piotra Glińskiego. Scena nie posiada stałego miejsca, tuła się w objeździe poprzez różne miejscowości, a w Warszawie gości w Sali Laboratorium Centrum sztuki Współczesnej-Zamek Ujazdowski oraz w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim. Już w tych lokalizacjach rodzi się pewna sprzeczność. Trudno nie mieć chociażby ambiwalentnych uczuć, gdy z jednej strony mówimy o klasyce w miejscu prezentacji sztuki nowoczesnej. Wykonania w Domu Bożym jakoś umiejscawiają myślowo spotkanie z teatrem w formacie kościelnego wydarzenia, dalekiego od wielkich interpretacji na rzecz formy ograniczonej, rapsodycznej. I owe dwuznaczności można mnożyć. Jednak największym problemem pozostaje ta niesamowita pewność siebie, prawdy objawionej na monopol wystawiania klasyki. Już brak sceny z prawdziwego zdarzenia wskazuje pewną ułomność, niedokładność oraz artystyczną ubogość. Niewiele widziałem spektakli sceny, ale to co mogłem zobaczyć utrwala mnie w przekonaniu, że to szkolne próby wadzenia się z utworami, a nie wielkie inscenizacje na miarę nazwy instytucji. W takim razie skąd owe zadęcie? Wydaje się całkowicie niepotrzebne. Podmiot winien ulec likwidacji, bo nie odgrywa żadnej dziś roli kulturotwórczej. Niech powróci do objazdu, bez wielomilionowego wsparcia rządowego, gdyż na nie, nie zasługuje. Nie ulega wątpliwości, że powstał on z pobudek ideowych, pewnego środowiska skupionego wokół dawnego obozu rządzącego. Wszak pierwszym liderem był Michał Chorosiński, dziś dyrektor Teatru im. S. Jaracza w Łodzi, który nie mogąc łączyć funkcji oddał stołek koledze aktorowi. I kręci się ten niby wielki koncept artystyczny podlany politycznym sosem. Dla teatru widzę jedną przyszłość. To przede wszystkim zmiana nazwy. Z pompatycznej i chyba chybionej uczynić coś adekwatnego – Teatr Lektur Szkolnych i ruszyć w objazd jak inne tego typu przedsięwzięcia, które wsparte reklamą i nazwiskami gwiazd zarabiają, prezentując spektakle teatralne. Może dla obecnego Teatru Klasyki Polskiej znajdzie się miejsce w szkołach, aby na ostatniej lekcji odegrać swoje dramaty, które nie mają siły wielkiego teatru, a są pogadankami o pewnych stanach, emocjach, znaczeniach.
W owym przekonaniu utwierdziła mnie ostatnia premiera instytucji. Na afiszu Nawrócony na podstawie dwóch opowiadań Bolesława Prusa. Reżyserował mało znany i w teatrze faktycznie nieobecny Piotr Gralak. Skoro mamy taki tytuł to warto zagrać w słówka i ja dodaję „stracony” – tak czas wybitnie stracony, bowiem nic z tego wieczoru nie wynika. To tak jakby przeczytać sobie nowele w domu, zamknąć oczy oraz pomarzyć i efekt byłby identyczny. Z jednym wyjątkiem – nie będzie ról rozpisanych na głosy. No tak. To wielka strata. To, że Prus wielkim pisarzem był wiemy nie od dziś. Jego epos warszawski – Lalka święcił powodzenie czytelnicze w momencie powstania, serialowe, a także teatralne. Chyba najciekawsze spotkanie, w ostatnich latach, zaserwował Wojciech Kościelniak muzyczną opowieścią w Gdyni. Świetnie się to oglądało, śledziło bohaterów, słuchało słów i piosenek. Moim osobistym, szczególnym, choć szeroko nie omawianym spektaklem, była interpretacja, kilka lat temu, prozy Prusa, w warszawskim Teatrze Powszechnym w reżyserii Wojciecha Klemma. Nieoczywiste, pełne szarości i brudu, pokazywało inny obraz dzisiejszej stolicy naszego kraju. I wydaje się, że autor jest nie do końca wykorzystany, bowiem jest kuźnią prawd o mieszkańcach tegoż miasta, a także świetnym obserwatorem zachowań społecznych. I chyba z owych idei zrodził się pomysł premiery w Teatrze Klasyki Polskiej. Opowiastka traktuje o pewnym bogaczu, który nie chce wyzbyć się własnych cech negatywnych. Żyjąc faktycznie samotnie, mając za jedyną rozrywkę spotkania z Adwokatem, Prokuratorem i Sędzią wydaje się straszliwym samolubem. Owe figury prawne dokonują osądu, polemik i wyroków. Bohater nie zważa na innych, nie ogląda się na rodzinne kolizje, brakuje mu życzliwości i serca. Zapada w sen. Śni piekło, w którym nie jest nawet do niego wpuszczony, bowiem nie jest w stanie dokonać skruchy i przekonać do poprawy. Gdy po przebudzeniu na chwilę stara się być dobrym, to jednak szybko mija to zapomnienie, a napędza go niepohamowana chciwość i chęć posiadania. Sam utwór nawiązuje w treści do Dziadów Adama Mickiewicza. Tak jak w trzeciej części klamrą jest dzień zaduszny, tak również tu jest pewnego rodzaju rozprawa ze śmiercią, tym co nieuniknione. Kara jest niepodważalnym elementem egzystencji i trudno jej uniknąć. Mamy czterdzieści i cztery, a także śmierć niczym ze sceny balu u Senatora, gdy jeden z gości ginie od pioruna. Mamy również kilka ckliwych, sentymentalnych scenek, które mają zmusić nas do refleksji i oczywiście morał.
Ale w owym spotkaniu teatralnym nie o treść idzie, ale o brak pomysłu na owe przedstawienie. To zbiór monologów i dialogów, które raz wpadają w ucho, a innym przechodzą obok. Jedynym elementem dekoracji jest wielka kanapa, która jest i łóżkiem, a także piekielnym kotłem. Wiją się postaci po owym pluszu przypominającym hotelowe lobby, a nie wnętrze mieszkania. Snuje się język. W marnej oprawie, bo jeszcze są nijakie, niewiadome projekcje, które są banalnym, pustym gestem nowoczesności. Zniesmacza statyczność, która wieje nudą. I nie pomaga senna muzyka wykonywana na żywo i obsadzony w rolki tytułowej Sławomir Orzechowski nie niesie owego spotkania z widownią. Współtowarzysze scenicznej wyprawy mówią tak monotonnym językiem, że trudno skupić się na słowie, bowiem dźwięki otulają i zmuszają do zamknięcia oczu, aby znaleźć się w objęciach Morfeusza. Najgorsze, że reżyser jeszcze wymyślił sekwencje ruchowe, które są wstydliwe i naprawdę rodem z koszmarnego snu-piekła i najlepiej o nich zapomnieć. Smutny to teatr, który mieni się wielką sztuką, a jest zaledwie pustym gestem o niczym, aby zaspokoić aspiracje wąskiej grupy twórców.
To teatr tragedii. Taki, co nie ma nic do powiedzenia, jest pewnym gestem, sztuką dla sztuki. Nudzi i zniesmacza. Najgorszym jest odliczanie minut do końca i zadawanie pytania – ile jeszcze można. Dlatego czas zakończyć ów chocholi taniec snu o Teatrze Klasyki Polskiej, gdyż w innych miejscach twórcy mają lepszy na nią pomysł niż w instytucji ponoć jej dedykowanej.