Poezja nie ratuje świata – pisał Josif Brodski – ale może uratować duszę. Kosmiczny dom Liny Lapelytė w TR Warszawa działa właśnie na tym poziomie: nie oferuje zbawienia, lecz chwilowe zapomnienie.
Spektakl trwa zaledwie 55 minut – i to jest jego siła. To nie pełnoprawna próba opowiedzenia wszystkiego, ale precyzyjnie skrojony performans, który, jak wiadomo, rządzi się innymi prawami. Na obrotowej platformie aktorzy stoją w ciasnym kręgu, śpiewając i recytując tekst Birutė Kapustinskaitė. Głosy nakładają się i zapętlają. Muzyka – minimalistyczna, pulsująca, współtworzona przez Daniela Bürknera – nie służy ilustracji, ale organizuje czas i rytm. Jest tu równie ważna jak słowo. To właśnie dźwięk nadaje mu sens.
Nie ma tu klasycznej akcji, nie ma relacji ani osi dramaturgicznej. Zamiast tego fragmenty wspomnień i myśli. W wykonaniu zespołu TR Warszawa (Jan Dravnel, Izabella Dudziak, Monika Frajczyk, Mateusz Górski, Magdalena Kuta, Lech Łotocki, Sebastian Pawlak, Tomasz Tyndyk, Justyna Wasilewska, Mirosław Zbrojewicz) głosy zyskują wyrazistą, choć nieprzesadną obecność. Aktorzy nie grają, nie udają, nie ilustrują. Po prostu są – w tekście, w rytmie i w oszczędnie przygotowanej przestrzeni. Trzy wielkie reflektory podążają za nimi i ruchem obrotowej sceny, która podtrzymuje wrażenie dryfowania.
Tekst Kapustinskaitė jest zbudowany z detali, codziennych obsesji, niepokojów, czasem z przejęzyczeń i trywialnych olśnień. Nagle pojawia się wyznanie: „Mama nie wiedziała, że rodzynki to są stare winogrona”. Gdzie indziej: „Bóg mnie opuścił. Teraz ja czekam na siebie”. Ale są też fragmenty, które odsłaniają nasze małe przesądy: kompulsywne rytuały, przez które próbujemy przejąć kontrolę nad światem: mycie rąk trzy razy z rzędu, liczenie schodów, sprawdzanie kuchenki, zaklinanie wszechświata czterolistną koniczyną. To wszystko śmieszne i ludzkie zarazem. Daje oddech i zaskakującą bliskość.
To przedstawienie wymaga skupienia. Nie wszyscy widzowie są na to gotowi. I trudno się dziwić, estetyka tej realizacji wymaga zgody na inny rodzaj kontaktu. Zaskakuje forma: zamiast klasycznego aktorstwa mamy tu ekspresję wokalną, czasem celowo surową i momentami nieidealną technicznie. Gdy wybrzmiewa poetycki tekst o pękającej torbie z winogronami i karmą dla psa, trudno się nie uśmiechnąć. Ale to nie śmiech z – raczej śmiech dla. Dla odwagi, dla przesunięcia granic, dla nieoczywistości. Głos, który mówi: „Nikt nie czeka na mnie”, zostaje z widzem długo po wyjściu z teatru.
Brodski miał rację – poezja nie zmienia świata. Ale pozwala na dystans do niego. I może właśnie dlatego Kosmiczny dom tak działa. Cichy, ulotny, idealny dla dusz wrażliwych. Dla tych także, na których nikt nie czeka.