„Kobiety objaśniają mi świat” w reż. Iwony Kempy z Teatru Nowego Proxima w Krakowie na 40. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych (online) – pisze Kamil Bujny na portalu Teatr Dla Wszystkich.
Jeśli przed obejrzeniem spektaklu „Kobiety objaśniają mi świat” w reżyserii Iwony Kempy poczynimy jakieś przypuszczenia co do tego, jak pokaz będzie wyglądał i jaką wizję feminizmu przedstawi, to w trakcie oglądania przekonamy się, że nasze przedzałożenia nie były chybione. Prezentacja Teatru Nowego Proxima, wystawiona podczas 40. Warszawskich Spotkań Teatralnych, wykorzystuje bowiem język i argumenty, z którymi zwykliśmy kojarzyć myśl feministyczną, nie dodając do niej niczego nowego.
Wydaje się, że krytyczne pisanie o wymowie spektaklu Kempy jest o tyle problematyczne, o ile może doprowadzić do tego, że wszelkie zarzuty, jakie recenzent postawi wobec krakowskiej realizacji, ostatecznie obrócą się przeciwko niemu. Wiąże to się przede wszystkim z uwarunkowaniami polityczno-społecznymi przedstawienia, a dokładnie z diagnozą świata, jaką twórczynie stawiają. Pokaz Kempy zwraca uwagę na nierówności społeczne, znaczenie patriarchatu i podporządkowanie kobiet męskiej wizji rzeczywistości. Dużo jest w związku z tym mowy między innymi o pisaniu historii z perspektywy silniejszego (proponowana jest „herstoria” na miejsce „historii”) oraz o kreśleniu definicji i wyznaczaniu norm z męskiego punktu widzenia (jak spostrzega jedna z bohaterek, wiele postaw jest różnie ocenianych w zależności od tego, jakiej płci dotyczą: wyznanie, że ma się klienta seksualnego w wypadku kobiety skutkuje automatycznym przypisaniem jej do marginesu, patologii; przyznanie się przedstawiciela płci przeciwnej do korzystania z usług prostytutek nikogo za to nie oburza). Można by więc zapytać, czy jeśli recenzent podważa skuteczność mówienia o feminizmie i relacjach damsko-męskich w ten sposób, sugerując konieczność znalezienia innego punktu zaczepienia do opowiadania o walce z seksizmem, nierównościami i wykluczeniem, to czy w gruncie rzeczy nie potwierdza zasadności tego, przeciwko czemu występuje? Albo inaczej: czy wskazywanie na to, że taki sposób mówienia o prawach kobiet nie jest skuteczny nie oddaje tego, o czym spektakl opowiada – o tym, że mężczyźni chcą wyznaczać porządek, ustalać reguły społecznego funkcjonowania i podporządkowywać wszystko pod siebie? Być może byłoby w tym źdźbło prawdy, bo faktycznie, gdyby chcieć tak to odczytać, to dochodzi tutaj do spiętrzenia patriarchalnego absurdu (mężczyzna objaśnia, że taki sposób opowiadania o tym, że mężczyźni objaśniają kobietom świat jest mało przekonujący), jednak nie to mam na myśli. Sądzę zresztą, że nikt nie będzie chciał podważać samej wymowy spektaklu, bo wszystkie zawarte w nim obserwacje oraz intuicje są jak najbardziej słuszne i niebłahe. Chodzi raczej o to, że pokaz, dążąc do bycia zdecydowanym, jednoznacznym wyrazem sprzeciwu wobec kulturowego i patriarchalnego schematu, w którym wszyscy tkwimy, sam popada w schematy i uproszczenia. Krakowskie przedstawienie nie wykazuje bowiem żadnych aspiracji do powiedzenia czegoś po swojemu, poza klasycznymi sposobami ujęcia tematu, a korzysta jedynie z wszystkiego tego, co przyniósł dotąd – zwłaszcza w mainstreamie, popkulturze – feminizm.