Te słynne europejskie wartości wyparowują na naszych oczach, więc nie wiem, co dalej będzie i nie wiem, gdzie jest moje miejsce. Z MIKITĄ IŁYŃCZYKIEM, reżyserem „Pigmaliona” w Teatrze Polskim w Poznaniu, rozmawia MIKE URBANIAK.
Polak nie może oswoić nie-Polaka?
Czuję w tym pytaniu podobną energię, jaką czułem dwa lata temu na egzaminie na Kartę Polaka, kiedy pani pytała mnie, jaki był ulubiony deser Jana Pawła II.
Wiedziałeś?
Oczywiście, kremówki.
Pytanie, od którego zacząłem jest z twojego dramatu Pigmalion. Jedna z bohaterek mówi, że Polak nie może oswoić nie-Polaka.
Każda osoba w Polsce ma pewnie własne zdanie na ten temat. Tak też jest z bohaterami Pigmaliona. I powiem ci, że po tygodniach prób sam już nie wiem, co na to odpowiedzieć. Niech z tym pytaniem mierzą się polscy widzowie, a odpowiedź może być ciekawa tym bardziej, że Polska była od końca drugiej wojny światowej do niedawna krajem etnicznie homogenicznym i od kilku lat mierzy się z masowym napływem migrantów. Nie tylko tych z Ukrainy czy Białorusi, ale także z dalszych części świata.
To prawda, choć uważam, że Polska po wojnie wcale nie była taka homogeniczna, jak się jej wydawało. Po upadku komunizmu okazało się, że jest w niej wiele osób o bardziej wielowymiarowych tożsamościach niż Polak-katolik.
I to widać w takich książkach, jak Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia Anety Prymaki-Oniszk czy Welewetka. Jak znikają Kaszuby Stasi Budzisz. I to oczywiście nie dotyczy tylko Polski, bo to samo było po upadku Związku Radzieckiego. Sam poczułem te napięcia, kiedy byłem jeszcze w szkole i wybuchały kolejne konflikty na Kaukazie, a ja miałem w klasie osoby z Gruzji, Abchazji czy Azerbejdżanu, które były dyskryminowane. Chodzi mi generalnie o to, że żyjemy w miejscach, które są przyzwyczajone do określonych relacji narodowościowych, aż tu nagle wydarza się coś, co wszystko zaburza i to dość radykalnie. I co się wtedy dzieje z naszą psychiką i co z polityką?
Ta relacja psychiki i polityki interesuje mnie szczególnie ze względu na wywoływane lęki i emocje oraz ich konsekwencje. Konsekwencje, jakie pociąga za sobą rozchwianie etnicznej stabilizacji w Polsce.
Urodziłeś się w białoruskim Nowogródku, do szkoły chodziłeś w Wilnie, studia teatralne kończyłeś w Moskwie, a do Polski się przeprowadziłeś po rosyjskiej napaści na Ukrainę. Byłeś rezydentem Teatru Polskiego w Bydgoszczy, ale dzisiaj mieszkasz w Poznaniu. Co cię tu przywiodło?
Przyznane mi stypendium Gaude Polonia, w ramach którego moim kuratorem został Maciej Nowak, dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu. Początkowo myśleliśmy z Maciejem o innym tekście, ale w końcu doszliśmy do Pigmaliona, w którym postanowiłem przesunąć punkt ciężkości z kwestii akcentu, jak to jest w oryginale, na sprawy etniczne.
Pigmaliona napisał w 1913 roku George Bernard Shaw, to historia dwóch arystokratów, którzy zakładają się, że jeden z nich może nauczyć w miesiąc dziewczynę z gminu akcentu ludzi z wyższych sfer tak, że nikt w niej niskiego pochodzenie nie rozpozna. U ciebie polski profesor logopedii musi to zrobić z emigrantką ze Wschodu.
Mamy więc nie klasową, tylko etniczno-narodowościową sytuację i ten pomysł spodobał się Maciejowi, a ja zacząłem pisać. A właściwie to zaczęliśmy, bo Pigmaliona stworzyliśmy wspólnie z Andrzejem Błażewiczem, co było dla mnie ważne, bo chciałem pracować nad tekstem z polskim dramaturgiem, żeby zbudować swego rodzaju kulturowy most dramaturgiczny. Poza tym, wiesz, stworzyliśmy satyrę, humor intelektualny, więc lepiej rozłożyć odpowiedzialność za nią na dwie strony.
Jak wam się pracowało?
Bardzo dobrze. Pomagało nam na pewno to, że obaj urodziliśmy się w latach 90., więc mamy dużo podobnych doświadczeń, mimo, że Andrzej wychowywał się już w wolnej Polsce, a ja, co prawda już po rozpadzie ZSRR, ale na Białorusi Łukaszenki. Obaj z Andrzejem żuliśmy Hubbę Bubbę, mieliśmy tamagotchi i oglądaliśmy te same kreskówki. Ale były też różnice. Największa taka, że w Polsce prawie wszyscy chodzili na religię i do kościoła, a na Białorusi dominował ateizm. W Polsce Kościół to aktor pierwszoplanowy, w Białorusi – drugo.
Nie muszę chyba dodawać, że obaj oczywiście patrzyliśmy na siebie w wielu kwestiach dość stereotypowo, czego nie da się uniknąć, ale jest to też bardzo twórcze, szczególnie w pracy nad takim tekstem, jaki stworzyliśmy.
Elizawieta, emigrantka, która uczona jest waszym Pigmalionie polszczyzny bez akcentu, ma narodowość?
Nie, i to jest bardzo ważne. Podobnie jak to, że druga osoba migrancka w dramacie, Wasyl, też jej nie ma. Może Elizawieta jest z Białorusi, a może z Ukrainy, a może z Polesia – nie wiadomo. I teraz pytanie, co to nam robi? Co to robi Polakom?
A tobie? Jak ciebie widzą Polacy?
Wszystkie niemiłe sytuacje jakie mnie spotkały w kontaktach z Polakami wiązały się z widzeniem mnie jako Ukraińca.
Pigmalion nie dzieje się współcześnie, tylko w roku 2035. Dlaczego?
Dlatego, że lubię osadzać świat w moich tekstach w warunkach niedalekiej, dystopijnej przyszłości, co z jednej strony pozwala mi zachować kontakt z tym, co się dzieje obecnie, a z drugiej nie wymaga całkowitej, kosmicznej futuryzacji. To moje zainteresowanie niedaleką przyszłością wiąże się na pewno z moją osobistą kondycją, emigranta, który już nawet nie myśli o planie A, a nawet nie planie B, a już o planie C, bo zupełnie nie wiem, co mnie spotka, co będzie ze mną za dziesięć lat.
W Pigmalionie ta niedaleka przyszłość zakłada istnienie Europejskiego Centrum Deportacji i apki pozwalającej wyszukiwać emigrantów i zawiadamiać odpowiednie służby.
Ale to się właściwie już zaczyna dziać, do tego służy rozwój technologii. Nasi białoruscy, walczący z reżimem Łukaszenki, cyberpartyzanci już kilka lat temu stworzyli interaktywną Czarną Mapę Białorusi, gdzie możesz znaleźć dane osobowe, włącznie z domowymi adresami, wszystkich wspierających władzę Łukaszenki – funkcjonariuszy i ich donosicieli. Pytanie więc, czy to jest przyszłość czy już raczej rzeczywistość?
Czytając twoje dramaty, zanotowałem sobie: Mikita kontra
Europa. Europa ciągle przesuwających się granic i definiowanych przez te
przesunięcia ludzi.
To jestem nie tylko ja dzisiaj, ale taka jest historia całej
mojej rodziny, która jest z Wileńszczyzny, Nowogródczyzny i Estonii.
Historia, która cały czas się dzieje – sam doświadczyłem opresji reżimu
Łukaszenki, byłem zatrzymywany, musiałem wyjechać na studia do Moskwy,
bo w Białorusi nie chciano mnie przyjąć. A kiedy zacząłem po studiach
pracować jako reżyser w Moskwie, okazało się, że nie mogę zrobić tam
jednak Wiśniowego sadu z transpłciową aktorką w roli
Raniewskiej, bo za to są w Rosji poważne konsekwencje, a potem jeszcze
wybuchała wojna, więc nie mogłem tam zostać. I znowu przeprowadzka do
kolejnego kraju, tym razem do Polski. A w Polsce rośnie w siłę
nacjonalizm, tak jak rośnie w Niemczech, w Austrii, we Włoszech –
wszyscy chcą wyrzucać imigrantów.
Te słynne europejskie wartości wyparowują na naszych oczach, więc nie wiem, co dalej będzie ze mną. Nie wiem, gdzie jest moje miejsce.
Jak oceniasz w szerszym kontekście tę instrumentalizację imigrantów?
Tak, że imigranci są dla wielu świetnym towarem politycznym. Z
jednej strony można na ich atakowaniu zdobywać głosy, ale z drugiej,
można na ich pracy budować siłę ekonomiczną, bo warto pamiętać, że
imigranci z Ukrainy generują ogromne wpływy podatkowe do polskiego
budżetu, rzędu 15 miliardów złotych rocznie, to dane GUS. Migranci stają
się więc dzisiaj w Polsce niewidocznym, ale głównym bohaterem
rzeczywistości.
Myślisz, że polski widz będzie się nerwowo kręcił w fotelu teatralnym?
Zobaczymy, może tak będzie. Mnie cieszy najbardziej, że polski
widz będzie siedział obok białoruskiego widza. Bardzo mi zależy na tych
widzach, dlatego przygotowujemy napisy – obok angielskich również
białoruskie, co cieszy także dlatego, że w repertuarze Teatru Polskiego
jest już spektakl grany z napisami ukraińskimi, czyli Haga Saszy Denisowej. Wiem, że wybierają się na Pigmaliona nie tylko liczni Białorusini mieszkający w Poznaniu, ale też z Warszawy, Wilna czy Berlina.
Pracujesz nad spektaklem z ekipą złożoną w dużej części z artystów ze Wschodu, choć na przykład Raman Tratsiuk,
autor scenografii, jest od tylu lat i tak mocno osadzony w Poznaniu, że
jest dla mnie po prostu stąd. To było dla ciebie ważne?
Od początku rozmów z Maciejem Nowakiem zakładaliśmy, że chcemy
mieć polsko-białoruski zespół, choć tak po prawdziwe to Tasha, autorka
kostiumów jest z Polesia, więc ani Białorusinka, ani Ukrainka. A ja?
Oficjalnie jestem Polakiem, ale ciężko mi to właściwie powiedzieć.
Białorusinem też nie jestem, choć mam białoruskie obywatelstwo. Myślę,
że ciekawie jest to wszystko łączyć, również w pracy w teatrze, który
się nazywa Polski, choć nie jest łatwo, bo integracja generalnie nie
jest łatwa, wręcz przeciwnie.
Rozmowę z tobą tygodnik Polityka, w papierowym wydaniu, zatytułował Hybrydowy Polak, słusznie?
Daję wszystkim prawo do nazywania mnie, jak chcą i się temu
przyglądam. Pozwalam też zapisywać moje nazwisko dowolnie, bo wszystko
jest płynne. Nie będę walczył o jednoznaczne określenia i zapisy, nie
mam na to siły.
Może powinieneś się po prostu nazywać Europejczykiem?
Ale ja nie jestem Europejczykiem, bo żeby dzisiaj tak się
nazywać, trzeba być z Unii Europejskiej. Widać nawet taką tendencję w
Rosji i Białorusi, żeby nie mówić, że jesteśmy Europejczykami, bo to się
wiąże z Unią, jej wartościami, jej polityką, jej sprawami. Dlatego
właśnie Ukraina walczy teraz o ty, by Ukraińcy mogli się nazywać
Europejczykami, co oznacza wejście do Unii.
Oczywiście etnicznie jestem Europejczykiem, ale to nie ma dzisiaj znaczenia, Europa to Unia Europejska.
Wszystko, co mi mówisz, to zewnętrzne definicje. A ty, bez względu na to, co myślą inni, jak się określasz?
Nie wiem, bo jestem w bardzo dużym kryzysie tożsamościowym. To
mi oczywiście daje dużo energii do tworzenia sztuk, pomaga w obserwacji
świata z lotu ptaka, ale łączy się jednocześnie z tym, że nie mogę się
przyczepić do żadnej kultury, bo wiem, że jeśli tego spróbuję, będę
odpychany. Nie ma dla mnie miejsca w kulturze białoruskiej, która
odrzuca, przynajmniej oficjalnie, nawet swoją jedyną noblistkę, Swietłanę Aleksijewicz.
Nie ma dla mnie miejsca w kulturze estońskiej, nie ma w rosyjskiej. Nie
ma go dla mnie w kulturze polskiej, chociaż mieszkam w Polsce, mówię po
polsku, piszę po polsku.
Za to pisanie, jako jedyny, otrzymałeś już dwukrotnie Nagrodę Dramaturgiczną Miasta Bydgoszczy AURORA, a Pigmalion
znalazł się właśnie na liście nominacji do Gdyńskiej Nagrody
Dramaturgicznej. Reżyserujesz w Teatrze Polskim w Poznaniu, jednocześnie
pracujesz jako dramaturg z Katarzyną Kalwat nad spektaklem Unpacking, koprodukcją Teatru Dramatycznego w Warszawie i Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Twój dramat Say Hi to Abdo/Witaj, Abdo będzie niebawem reżyserował w stołecznym Teatrze Studio Piotr Pacześniak. Lato spędzisz na rezydencji dramaturgicznej w Starym Teatrze w Krakowie. Z zewnątrz nie wygląda to źle.
Szczerze ci powiem, że jestem naprawdę szczęśliwy, że mam
pracę, że nie mam czasu na to, żeby zwariować, że to, co robię jest
doceniane, że dostałem stypendia i nagrody. Ale jednocześnie w tym
wszystkim czuję jakąś dziwną ambiwalencję wobec moich zawodowych
aktywności. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie chodzi o
niewdzięczność, chodzi o to, że życie mnie w ostatnich latach
intensywnie doświadczało.
Jestem dzisiaj w takim stanie, że idę do przodu, tworzę, chcę, żeby ludzie, którzy ze mną pracują byli z tej pracy zadowoleni, ale jednocześnie patrzę na to jakby z boku.
Który język jest najbliższy twemu sercu?
Moja polska babcia z Nowogródka została po wojnie zupełnie
zrusyfikowana, ale do końca życia mówiła po rosyjsku z polskim akcentem.
Polskiego właściwie nie używała, bo okropnie się bała. Estońska babcia
też została zrusyfikowana. Dlatego najbliższy mi jest, szczerze
powiedziawszy, język rosyjski.
Specyfika wschodniej imigracji do Polski jest taka, że
właściwie trudno rozpoznać na ulicy, kto jest imigrantem, do momentu
otwarcia ust – wtedy pojawia się akcent, którego Elizawieta w Pigmalionie ma być podczas intensywnego treningu pozbawiona, bo on jest zagrożeniem. Masz podobne doświadczenia?
Nie poszedłbym jak ona do logopedy, żeby zlikwidować swój
akcent. Powinienem tylko pójść do dobrego nauczyciela polskiego, żeby
wejść językowo na jeszcze wyższy poziom i nie robić błędów, co jest po
prostu ważne w mojej pracy w teatrze. Powody są więc bardzo praktyczne –
nie chodzi tu o żaden wstyd, poczucie zagrożenia, ukrywanie czegoś, nie
chodzi o mimikrę. A „jebaną onucą” zostałem nazwany przez Polaka nie na
ulicy, ale na Grindrze i nie w Poznaniu, tylko w Gruzji. W Poznaniu
bardzo mi się podoba, wygodnie się tu żyje i mam blisko do Warszawy,
Wrocławia czy Berlina, gdzie też pracuję. A mówiłem ci, że w Poznaniu
jest pochowany brat mojego pradziadka?
Mikita Iłyńczyk (urodzony w 1995 roku w białoruskim Nowogródku) – dramatopisarz, dramaturg i reżyser. Studiował reżyserię w Rosyjskiej Akademii Sztuk Teatralnych GITIS w Moskwie, gdzie zadebiutował Łaskawymi Jonathana Littella. Jest dwukrotnym laureatem Aurory, w Teatrze Polskim w Bydgoszczy wyreżyserował F***ing in Brussels. Mieszka w Poznaniu.