„Little Shop of Horrors” Howarda Ashmana w reż. Antoniusza Dietziusa z Teatru Muzycznego Proscenium na Scenie Relax w Warszawie. Pisze Grzegorz Sadowski w Teatrze dla Wszystkich.
Sklepikowi z horrorami stuknęła czterdziestka! Ten kameralny musical miał premierę w równie skromnym teatrze na Broadwayu na zaledwie 300 miejsc. Kompozytor Alan Menken stawiał w teatrze muzycznym pierwsze kroki – dziś jest utytułowanym autorem przebojów. Spod ręki Menkena wyszły Piękna i Bestia, Mała Syrenka, Newsies czy Zakonnica w przebraniu. Spektakl Teatru Muzycznego Proscenium, pokazywany gościnnie na warszawskiej Scenie Relax, to polska prapremiera tego tytułu. Niektórzy mogą znać filmową adaptację musicalu z 1986 roku (polski tytuł Krwiożercza roślina), w której wystąpili m.in. Steve Martin i Bill Murray. Gdyby nie pokazy Little Shop of Horrors w maju 2022 roku uświetniające okrągłą rocznicę premiery amerykańskiej, napisałbym, że w warszawskim przedstawieniu nie ma znanych nazwisk. We wspomnianych urodzinowych pokazach pojawili się gościnnie w trzech różnych spektaklach Joanna Kołaczkowska, Katarzyna Pakosińska i Krzysztof Ibisz. Tyle znane nazwiska.
Little Shop of Horrors opowiada o młodym miłośniku roślin Seymourze, który pracuje w upadającej kwiaciarni w biednej dzielnicy. Zwierza się Audrey – sprzedawczyni, która zadaje się z tzw. nieciekawymi typami, że wyhodował osobliwą roślinę. Nazwał ją Audrey II. W kwiaciarni wkrótce zaczynają pojawiać się klienci, którzy chcą roślinę zobaczyć, ale przy okazji kupują inne i sklepik staje na nogi. Problem w tym, że Audrey II żywi się ludzką krwią, a kiedy tej jest za mało, nie gardzi także… ludźmi. Wszystko to jak ze szmatławej literatury wagonowej? Oczywiście, bo dzieło Menkena jest parodią właśnie takich tytułów i, choć w finale pożarci zostają główni bohaterowie (a jak przestrzegają twórcy – także niektórzy widzowie), to musical ten jest przede wszystkim komedią ze świetnymi piosenkami i wartką akcją. Kto nie kupuje tej konwencji, niech nawet nie zbliża się do Sceny Relax.
Przedstawienie wyreżyserował Antoniusz Dietzius, który od kilku sezonów daje się poznać jako jeden z niewielu reżyserów musicalowych, który ten gatunek lubi i czuje go jak mało kto. W programie do przedstawienia wyczytać można, że Teatr Muzyczny Proscenium, który wyprodukował przedstawienie, to „teatr pasjonatów, zacierający granicę pomiędzy amatorskim ruchem musicalowym, a zawodowym światem teatru”. To raczej rzadkość i zazwyczaj takie mariaże nie należą do udanych. Proscenium stanowi chlubny wyjątek. Rzeczywiście, biogramy aktorów zaskakują już po obejrzeniu pierwszego aktu. Jeśli to są studenci albo amatorzy, to Dietzius wybrał ich najstaranniej. Owszem, czasem widać niedostatki w ich grze, jakieś drobne potknięcia dykcyjne, ale śpiewają wyśmienicie, a swoim zaangażowaniem przyćmiewają niejedne znane nazwisko.
Zasięgnąłem języka – ci młodzi ludzie w dodatku prawie wszystko zrobili sami. Mimo to ich spektakl niczym nie różni się od niejednego musicalu z udziałem zawodowych twórców i produkcjami dysponującymi znacznie większymi budżetami.