„Zły” wg powieści Leopolda Tyrmanda w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Patryk Kencki, członek Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Nie taki zły ten tytułowy Zły w powieści Leopolda Tyrmanda, bo przecież wielokrotnie niosący pomoc osobom znajdującym się w potrzebie, ale i nie taki znowuż dobry, bo naruszający przy tym społeczny porządek. Właściwie to nawet nie Zły, ale po prostu Henryk Nowak, który, doznawszy swoistego szoku w konfrontacji z ludzką niegodziwością, postanawia przejść na jasną stronę mocy, jasną niczym jego zdające się aż świecić oczy, ale jako się rzekło, w jasności swej trochę jednak dyskusyjną, polegającą bowiem na praktykowaniu przeciwko przemocy – również przemocy.
Trudno byłoby dyskutować z faktem, że Tyrmandowska powieść stanowi świetny materiał teatralny. Wielość wątków, warszawska egzotyka sprzed siedmiu dekad, a do tego jeszcze owa walka dobra ze złem – to wszystko może zainspirować realizatorów i aktorów, to wszystko może oczarować widzów. W utworze kryje się jednak zasygnalizowana już pułapka, związana z niejednoznacznością tytułowej postaci. Z jednej strony Zły jawi się jako jakiś rodzaj komiksowego supermana, z drugiej to po prostu zagubiony chłopak, który w końcu uzna racje panującego porządku, ale doznając w ten sposób swoistego oczyszczenia, jednocześnie straci swój mityczny, na swój sposób więc nadprzyrodzony status.
Radosław Rychcik, biorąc się za reżyserię tego spektaklu, nie do końca chyba wiedział, co z tym interpretacyjnym wyzwaniem począć, toteż skupił się, jak mi się wydaje, na warstwie inscenizacyjnej. Ta zresztą rzeczywiście jest widowiskowa, w dużej mierze dzięki scenografii zaprojektowanej przez Łukasza Błażejewskiego. Już w początkowym obrazie oczarowują nas dekoracje imitujące dawną Warszawę. Niezwykły efekt osiągnięty został dzięki ich rozmieszczeniu na kilku planach, a także poprzez perspektywiczne ustawienie latarni stwarzających iluzję scenicznej głębi. Do tego wszystkiego scenograf dodał jeszcze neony, a wśród nich także ten reklamujący kino Atlantic. W kolejnych scenach dostrzegamy następne wysmakowane elementy scenografii, jak choćby meble z giętego drewna, no a przede wszystkim świetnie zaprojektowane i nie gorzej skrojone kostiumy. Wszystko to zdaje się wskazywać, że Rychcikowi zależało na widowiskowości i rzeczywiście warstwa scenograficzna pozwoliła mu na wyreżyserowanie spektaklu stanowiącego efektowny kalejdoskop zdarzeń, miejsc i postaci. Widać w tym chęć odnalezienia scenicznego odpowiednika formuły komiksowej (podobne ambicje miał, jak mi się wydaje, Piotr Ratajczak, inscenizując powieść Tyrmanda w Teatrze Polskim w Bielsko-Białej w roku 2020). Widać w tym wszystkim nawiązania do konwencji filmowej – chociażby do filmu sensacyjnego (robi wrażenie scena, gdy Mechciński ginie pod kołami pociągu). Obok tego pobrzmiewają jednak chociażby tony, powiedzmy, liryczne. W scenariuszu uwypuklono bowiem wątki romansowe. W bardzo wielu zresztą odcieniach, o czym świadczy chociażby przemiana powieściowego Edwina Kolanko w Edwinę i wprowadzenie na scenę wątku homoerotycznego, którym podszyte jest spotkanie Redaktor Kolanko z Panią Prokurator.
Spektakl grany jest oczywiście na Dużej Scenie kaliskiego teatru, dzięki czemu nie brakuje w nim sekwencji z udziałem większej liczby aktorów. W przedstawieniu występuje około dwudziestu wykonawców, z których spora część odtwarza więcej niż jedną rolę. Z udźwignięciem ciężaru Tyrmandowskich postaci jest różnie. Ogólny efekt jest całkiem przyzwoity, ale mam wrażenie, że część młodszych aktorów nie do końca czuła się pewnie w konwencji zaproponowanej przez Rychcika i zmuszona była do poszukiwań prowadzonych trochę po omacku. Inaczej rzecz wyglądała w przypadku dojrzalszych wykonawców – ci po prostu w rzetelny sposób starali się wykorzystać zdobywany latami warsztat.
Jak to bywa w spektaklach Radosława Rychcika nie do przecenienia są warstwy: muzyczna i choreograficzna. Za sceniczny ruch nadający temu widowisku cech iście monumentalnych odpowiadał Jakub Lewandowski. Za muzykę z kolei – Michał Lis, który zapewnił inscenizacji spójność, bawiąc się efektownym przywoływaniem rozmaitych gatunków muzycznych, nie stroniąc przy tym od ustępów jazzowych, tak cenionych przez autora wystawianej powieści.
Tak ogólnie rzecz biorąc, to kaliskie wystawienie Złego stanowczo nie jest złe i może oczarować niejednego widza. Ale wybredny krytyk teatralny ma prawo odczuć rozmaite braki związane już to z interpretacją Tyrmandowskiej powieści, już to ze stworzeniem spójnej warstwy wykonawczej. W odbiorze towarzyszyć więc mu będą nieco ambiwalentne odczucia i nękać go będzie pytanie, czy reżyserowi udało się znaleźć odpowiednią formułę sceniczną. I może sobie wówczas pomyśleć, że najbardziej efektowną sekwencję w tym widowisku stanowiła swoista uwertura, podczas której inscenizator dał nam się nacieszyć monumentalną scenografią, a jednocześnie oczarował nas teatralną magią, rozstawiając po scenie postaci wprawione w surrealny ruch i oddające się hipnotyzującym nas wokalizom. I kiedy marudny krytyk przypomni sobie ten piękny obraz, to pomyśli, że najlepiej by było, gdyby Rychcik wystawił Złego jako musical.