"Historia przemocy" Édouarda Louisa w reż. Eweliny Marciniak z Teatru im. Fredry w Gnieźnie na na 40. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych online. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
Oglądając „Historię przemocy” w reżyserii Eweliny Marciniak z Teatru Fredry w Gnieźnie, myślałem nie tyle o widowiskowości tego przedstawienia, jakże często podkreślanej w recenzjach, ile o lekkości, z jaką zostały widzom pokazane skomplikowane mechanizmy prowadzenia narracji o sobie i o naszych doświadczeniach. Twórcom udało się bowiem przygotować spektakl, który – będąc wizualnie spektakularnym – pozostaje intymny i subtelny.
Do kogo należy opowieść o mnie samym? Czy aby na pewno do mnie? Czy to ja jestem twórcą opowieści o sobie? Niekoniecznie. Główny bohater spektaklu, powiedziawszy innej osobie o doznaniu tytułowej przemocy, a dokładnie – o byciu ofiarą gwałtu, przestaje być podmiotem własnej historii. Raz „wypuszczona” na zewnątrz opowieść zaczyna żyć własnym życiem – nierzadko niezgodnie z prawdą, na zasadach imaginacji. Słowna artykulacja przeżyć i emocji, uzewnętrznienie tego, co niewidoczne staje się początkiem szeregu zniekształceń i wypaczeń, których finałem jest odklejenie historii od tego, który ją przeżył – zupełnie tak, jakby go nie dotyczyła, jakby działa się całkowicie poza nim. Doświadczenie gwałtu przestaje być w związku z tym zakorzenione w konkretnych emocjach i w czasie, a zostaje przejęte przez inne postaci i prowadzone przez nie w dowolne kierunki – siostra bohatera, choć oczywiście nieobecna podczas nieszczęśliwego zdarzenia, snuje swoją wersję historii, narzucając bratu jej wymowę i interpretację. Podobnie policja – wysłuchawszy zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa, zabiera mężczyźnie jego opowieść i prowadzi ją po swojemu, z własnej perspektywy. O co tu właściwie chodzi? Czy można zostać wyrzuconym z własnej historii, obdartym z doświadczenia, pozbawionym wpływu na kształtowanie narracji o samym sobie? Jak pokazują w spektaklu twórcy – tak.
„Historia przemocy” lekko, acz wymownie, uzmysławia to, co Wit Szostak przedstawia w „Pogłosach” wystawionych we Wrocławskim Teatrze Współczesnym – potencjał słowa, znaczenie tożsamości narracyjnej, fakt, że na wielu poziomach naszego życia nie istniejemy poza językiem. To, co w tekście autora „Cudzych słów” (sic!) wybrzmiewa za sprawą przypadkowości, samoczynnego powstawania zbitek wyrazowych i sensów, w spektaklu Marciniak pokazane jest bardziej dobitne – poprzez spychanie głównego bohatera i jego przeżyć na drugi plan, odbieranie mu prawa do głosu. Nikogo tak naprawdę nie interesują jego traumatyczne doświadczenia (siostry, znajomych, rodziny, policji itd.), liczy się bowiem tylko to, co jakieś „ja” sądzi i co uważa za znaczące. Dla wszystkich – od najbliższych po organy ścigania – istotna jest nie tyle prawda (czy też dążenie do prawdy), ile własne przekonania i przypuszczenia, które potrafią wszystko wykrzywić i przewrócić na drugą stronę. Nie ma faktów, są tylko interpretacje zdarzeń, a niekiedy nawet interpretacje interpretacji – i wszystkie te punkty widzenia w „Historii przemocy” funkcjonują na tych samych zasadach, wydają się tak samo racjonalne. Jeśli nie istniejemy poza językiem i poza narracją, to nie jest ważne to, co tak naprawdę dzieje się, czego doświadczamy. Istotne staje się wyłącznie to, jak o tych zdarzeniach opowiadamy. W tym wypadku o prawdziwości czegoś (na przykład jakiejś sytuacji) nie zaświadcza świadectwo doświadczenia (przyznanie się do jakichś przeżyć, opowiedzenie o nich) czy przekonujące mówienie w swoim imieniu, tylko zapętlenie (powtarzanie tych samych opowieści do momentu, gdy kłamstwo zacznie brzmieć jak prawda) lub mówienie z perspektywy autorytetu (tak jak robi to na przykład policja). „Lubisz teatr opowieści o sobie”, „Czemu muszę zaświadczać o strachu?”, „Nie poznaję własnych przeżyć” – stwierdzają lub powątpiewają postaci przedstawienia, zdając sobie sprawę z tego, że poza narracyjną opowieścią nie istnieją, niezależnie od tego, jak bolesne (a zatem wyraźnie odczuwalne) lub szczęśliwe są ich życia. Słowo staje się w związku z tym najważniejsze, a ten, kto nad nim panuje i potrafi wypowiedzieć je najgłośniej lub najbardziej przekonująco, prowadzi opowieść – a zatem dominuje, rządzi, ustala bieg zdarzeń. Podkreślona w pokazie jest również kwestia nieprecyzyjności, wadliwości i karkołomności słowa, zwłaszcza wtedy, gdy język nie przystaje, gdy okazuje się nieadekwatny – jak po gwałcie, gdy oprawca stwierdza beznamiętnie: „Przykro mi, przepraszam”.
Gnieźnieńska inscenizacja, opowiadając o bardzo konkretnej, precyzyjnie ujętej i skomplikowanej intuicji, proponuje rozbuchaną, nadmiarową i spektakularną formę inscenizacji – wszystkie postaci grają w wodzie (na całej przestrzeni scenicznej znajduje się basen), a do tego prowadzone są w sposób przerysowany, schematyczny. Jeśli zastanowimy się na przykład nad tym, jak wyobrażamy sobie stereotypowego policjanta, kobietę z polskiej prowincji i oczytanego, wykształconego mieszkańca Paryża, to wszystkie nasze przypuszczenia znajdą swoje odbicie na scenie – niemal każdy z bohaterów spełnia postawione mu wcześniej oczekiwania, co w tym wypadku jest nie tyle wadą, ile zaletą. W związku z tym, że przedstawienie – przede wszystkim za sprawą widowiskowości – wydaje się dość pompatyczne, to reżyserka dzięki operowaniu na poziomie kreacji ról i prowadzenia dialogów przerysowaniem, miejscami nawet kampem, jest w stanie zniwelować zbędną podniosłość, wysuwając na pierwszy plan bohaterów. To ważne, bo przez scenograficzne bogactwo i ogólne wrażenie spektakularności łatwo można było zgubić postaci i ich doświadczenia. Na szczęście w „Historii przemocy” tego błędu uniknięto.