- Chciałem spróbować kobiecego dramatopisarstwa w moim wydaniu - mówi Paweł Demirski, podsumowując dla "Wyborczej" rok 2020. W sylwestra online'owa premiera jego nowej sztuki "Jeńczyna" w reżyserii Moniki Strzępki, o seksualnych lękach i fantazjach.
Witold Mrozek: Jakie plany na sylwestra?
Paweł Demirski*: Mieliśmy mieć premierę. Prawdę mówiąc, nie rozumiem, co ogłosił minister zdrowia. Poczułem się jak wtórny analfabeta – nie wiem,
Można jeździć, ale nie można spać w hotelu.
– W ogóle? Nawet służbowo?
W ogóle. Chyba że jesteś np. lekarzem.
– Mama miała rację, było zostać lekarzem. W każdym razie – mamy w sylwestra premierę "Jeńczyny" online na żywo ze sceny Starego Teatru. Mieliśmy już mieć ją wcześniej, w październiku i na żywo, ale wtedy jedna aktorka miała COVID, a druga przebywała na prewencyjnej kwarantannie.
Możecie nawet wyjść z teatru po premierze. Jeśli wychodzicie w związku z obowiązkami zawodowymi, to można chodzić po ulicach mimo godziny policyjnej.
– No i to jest dobra pointa tego dziwacznego roku.
Stwierdzam fakt prawny, właściwie: administracyjny.
– No dobrze, dobrze. Cieszę się, że będę mógł wyjść z teatru – pytanie, czy będzie do czego wracać w nowym roku.
Czyli jedna z trzech twoich premier zaplanowanych na ten rok dojdzie do skutku?
– Nie jestem fanem online’owego teatru. Rozumiem, że ludzie to robią, żeby coś robić, ale uważam, że jest to absolutnie bez sensu, nawet jeśli lubimy teatr i przedstawienia teatralne, to w formie online robią się one zupełnie nieznośne. Przynajmniej dla mnie. Dlatego boję się tego. Nie możesz robić spektaklu online na takiej najprostszej zasadzie, że to, co miałoby działać z żywymi, nagle ma działać przy jednej albo dwóch kamerach. To się w ogóle nie przenosi.
My mamy dobrą ekipę z Wrocławia, która będzie robić tę krakowską realizację – może im się powiedzie. Ale tak naprawdę z teatru w internecie robi się nowy gatunek. Trzeba mieć do tego dodatkową refleksję, jakiś pomyślunek – jak to robić, jeżeli w ogóle to robić. A teraz w Polsce wszyscy robią to na fali huraoptymizmu albo raczej desperacji. Ja nie jestem widzem teatru online. Nie lubię oglądać spektakli źle zrobionych.
Premierowa "Jeńczyna" w Starym Teatrze to ten długo przekładany spektakl o seksie?
– To był mój stary pomysł na tekst, który chciałem napisać pod pseudonimem. Ostatecznie tak wyszło, że napisałem go teraz dla Starego. Miałem nawet takie poczucie, że może to jest w swojej ekspresji zbyt „letnie”. Ale przez to, co się teraz odpier... od sierpnia – od sytuacji z Margot i nagonką na LGBT, po Strajk Kobiet – mam wrażenie, że tekst napisany w czerwcu nabrał zaskakująco nowych kontekstów, uzyskał 300 proc. tego, czego się po nim spodziewałem. Jest tam najśmieszniejsza moim zdaniem scena, którą do tej pory w ogóle napisałem i z której jestem strasznie dumny – to scena o tym, w jaki sposób prezydent Rzeczypospolitej Polskiej uprawia seks. Napisałem ją pod wpływem komiksu „Preacher”.
Dlaczego wcześniej chciałeś pisać to pod pseudonimem? Za lekkie ci się wydawało? Za śmiesznie?
– Za śmiesznie? Nieee... Ja chyba raczej nie umiem „nieśmiesznie”. Za lekkie – bardziej. Ale przede wszystkim miałem taki pomysł, żeby rozpruć sobie osobowość, mieć drugą osobowość twórczą. Co oczywiście jest bez sensu, bo mam na to za mało czasu. Ale miałem taki koncept – chciałem spróbować kobiecego dramatopisarstwa w moim wydaniu.
To miał być kobiecy pseudonim?
– Tak, zresztą istnieje na Facebooku, mam mnóstwo znajomych jako to moje kobiece wcielenie. Też mnie przyjąłeś.
Dziś to sprawdzę. A na razie – jest taki czas podsumowań. Jaki to był dla ciebie rok? Gdy rozmawiałem z tobą w trakcie pierwszego lockdownu, mówiłeś, że gracie razem z Moniką Strzępką i synem w gry, ćwiczycie jogę… Tak już zostało – spokojnie?
– Nie będę powtarzał, jaki to był rok, nie będę powtarzał tego, co wszyscy mówią i wiedzą. Mam nerwicową potrzebę otwierania w pracy wielu frontów, dużo ich pootwierałem jeszcze przed pandemią, dzięki temu mogliśmy pracować, a nie byliśmy zdani na pomoc Ministerstwa Kultury…
Dużo pracowaliście, a nic z tego nie ujrzało światła dziennego.
– Tak, to frustrujące. Cały czas jesteś w blokach startowych, a ten wysiłek nie rekompensuje się ostatecznym efektem. Ale cóż, inni mają gorzej i trudniej.
Rok 2020 był ciekawy w tym sensie, że ostatecznie udowodnił, że to państwo nie istnieje. Że to państwo jest jakąś brednią. Tamte wcześniejsze słowa o „państwie z kartonu”… Żeby ono było chociaż z kartonu! Ono w ogóle nie funkcjonuje, nie istnieje, nie zajmuje się tym, czym się powinno zajmować.
Minister Gliński dał – razem z Sejmem – 400 mln złotych programu pomocowego na branżę kulturalną, a ty mówisz, że państwo nie istnieje.
– Ale potem to wstrzymał, utajnił. Ministerstwo mówi, jak jest dobrze, ale jakoś ludzie kultury mówią coś zupełnie innego.
Nie do końca wiadomo, co Gliński komu dał, bo ministerstwo ciągle nie opublikowało pełnej listy nowych kwot z Funduszu Wsparcia Kultury, po „ręcznych poprawkach”.
– To miotanie się, to reaktywne działanie… Mam taką teorię: ludzie, którzy rządzą tym państwem, z reguły są koło siedemdziesiątki. Oni w okolicach 1989 r. mieli koło czterdziestki, byli dojrzałymi, rozumiejącymi świat osobami, już ukształtowanymi. Potem historia dała im drugą młodość – i teraz zamiast siedzieć jako emeryci na działce albo w ogródku, zarządzają tym krajem jak ogródkiem działkowym za pomocą narzędzi z lat 70.
No ale prezydent Duda, premier Morawiecki, minister Ziobro – mają 48-52 lata…
– Morawiecki dorastał w cieniu swojego autorytarnego ojca, świetnie odnajduje się pod nową figurą ojcowską. Ziobro sam z własnego rządu robi rząd mniejszościowy… Wszystkie te postaci są mocno zapatrzone w starszych panów, którzy mają swoje kaprysy. Nagle wszyscy mówią o „dziadersach”, a tak przecież od dawna wygląda rzeczywistość rządzona przez starych facetów, którzy powinni dać sobie siana.
Napisałeś scenariusz filmu o społeczeństwie żyjącym rekonstrukcjami historycznymi, kraju rządzonym przez bardzo starego premiera…
– To w pewnym sensie scenariusz o publicznym życiu historią.
W twoich tekstach było zawsze dużo lęku przed śmiercią. Teraz, gdy szaleje epidemia, to jakoś narosło? W tobie albo twojej pracy?
– Nie, w ogóle. Ta figura lęku przed śmiercią polega w moich tekstach na tym, że nie zdążysz czegoś przed śmiercią zrobić. Na lęku, że życie będzie niespełnione. A na razie, pomimo pandemii, robię swoje. Miałem niedawno ciężką sytuację – byliśmy w próbach do musicalu „M.G.” w Teatrze Polskim w Warszawie [o Magdzie Gessler], a te próby nagle urwały się po dwóch tygodniach. Piszę w trakcie, opieram się na wymianie energii z aktorami, z którymi na bieżąco pracuję. Mam więc trudne zadanie, by w sytuacji, gdy świat się straszliwie zmienił i bardzo nabrzmiał, nie unikać tej zmiany w myśleniu i pisaniu. Nie chodzi mi o to, że teraz wszyscy mają robić spektakle o pandemii i maseczkach. Tylko żeby wziąć pod uwagę tego duchowy czy społeczny wymiar. To trudne.
W telewizji tego na przykład praktycznie nie ma. W świecie popularnych polskich seriali, telenowel oddających ponoć codzienność Polek i Polaków, pandemia się nie wydarzyła.
– Widziałem parę reklam, które jakoś to już urefleksyjniały. Można więc powiedzieć, że – ha, ha! – rynek reaguje najszybciej.
Pracuję teraz nad scenariuszem serialu obyczajowego. On był wymyślony jeszcze przed pandemią, ale już teraz wiem, rozmawiałem o tym z producentem, że w połowie sezonu musimy uruchomić ten temat. Zwłaszcza że serial w dużej mierze toczy się wokół spraw związanych z systemem opieki zdrowotnej. A że mainstream nie bierze nowej sytuacji pod uwagę? Mainstream wielu rzeczy nie bierze pod uwagę.
*Paweł Demirski – ur. 1979 w Gdańsku, dramatopisarz, scenarzysta. Tworzy artystyczny tandem z reżyserką Moniką Strzępką, razem z którą nagrodzony został Paszportem "Polityki" 2010 w kategorii teatr. Autor m.in. serialu "Artyści", dramatów, m.in.: "Triumf Woli", "W imię Jakuba S.", "Tęczowej Trybuny 2012". W najbliższym czasie ma debiutować jako reżyser w Teatrze Polskim w Poznaniu.