W lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy Igor Gorzkowski sięgnął po „Poskromienie złośnicy”, koncentrując się na jednym wątku: małżeństwie Katarzyny i Petruccia.
Reżyser zrezygnował z ramy „teatru w teatrze”, pozostawiając historię zaaranżowanego związku, podporządkowaną pytaniu o to, jak daleko sięga władza mężczyzny nad kobietą i co właściwie znaczy „poskromienie”.
Na scenie spotykają się dwa światy. Padwa – bogata, pełna elegancji i hipokryzji – została odmalowana w scenografii. Jej przeciwieństwem jest „underground”, z którego wywodzi się Petruccio (Wojciech Rusin). On sam został przedstawiony jako wytatuowany chłopak z gminu – prosty, do bólu konsekwentny outsider wobec salonowego porządku, a jednocześnie ktoś, kto może narzucić własne reguły. Na tym kontraście opiera się interpretacja: sztywna, patrycjuszowska elita kontra buntownik z marginesu, wzmocniona czytelnym podziałem na świat kobiet i mężczyzn.
W inscenizacji pojawia się wiele zaskakujących elementów – scenografia z kwiatami lotosu, wielobarwne kostiumy, klimat komedii dell’arte oraz dyskotekowa muzyka. Do tego dochodzą zabiegi dobrze znane z wielu współczesnych scen: bezpośrednie zwroty do publiczności i wciąganie widzów w akcję. To rozwiązania efektowne, choć niekoniecznie pogłębiające sens całości. Nie brakuje też scen mocnych. Przemoc fizyczna wobec kobiety, przymusowe gesty uległości – jak mycie nóg mężowi – wprost ukazują stosunek do kobiet jako do własności.
Najwięcej kontrowersji budzi jednak decyzja o podziale roli Katarzyny na trzy aktorki – Edytę Ostojak, Kamilę Janik i Ninę Biel. Reżyser zakładał, że polifoniczny obraz bohaterki stworzy bardziej uniwersalne ujęcie kobiecości. W praktyce efekt jest odwrotny. Zamiast jednej mocnej postaci, która niesie ciężar spektaklu, otrzymujemy trzy równoległe głosy. Kasia traci wyrazistość, jej bunt i przekora się rozmywają. Szczególnie dotkliwe jest to w finale: monolog, który mógłby być dramatyczną deklaracją albo ironiczną prowokacją, podzielony na trzy głosy staje się mało przekonywającym oświadczeniem.
I tu pojawia się zasadniczy problem. Przedstawienie wyraźnie pokazuje kobiecą zależność i podporządkowanie, ale pozostaje pytanie – po co? Można i trzeba sięgać do klasyki, można ją reinterpretować, ale tylko wtedy ma to sens, gdy staje się lustrem naszego „dzisiaj”. Teatr powinien być miejscem uczciwego namysłu nad sobą – nad relacjami, nad kulturą, nad tym, jak traktujemy drugiego człowieka.
„Poskromienie złośnicy” w wersji Gorzkowskiego jest widowiskiem efektownym, chwilami brutalnym, chwilami jarmarcznym. Ale nie staje się przestrzenią dialogu z widzem o współczesnym postrzeganiu kobiet.
Ocena recenzenta: 3,5/ 10.