EN

25.03.2024, 09:22 Wersja do druku

Nie do końca udany musicalowy remake

„Siostrunie” Dana Goggina w reż. Mariusza Kiljana w Teatrze Kwadrat w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.

fot. mat. teatru

Mariusz Kiljan po ponad dziesięciu latach powraca do amerykańskiego musicalu, który swoją premierę na off-Broadwayu miał w roku 1985. W Polsce „Siostrunie”, bo o nich mowa, pojawiły się we wrześniu 1995 roku najpierw za sprawą Marcela Kochańczyka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie (w tym samym miesiącu odbyła się także premiera warszawska w tej samej reżyserii w Teatrze na Woli), by następnie zawładnąć scenami muzycznymi w Łodzi, w Poznaniu i Gdyni, a także dramatycznymi w Zielonej Górze, Rzeszowie i Radomiu. Kiljan, podobnie jak wcześniej Daniel Kustosik czy Szymon Szurmiej, ponownie podejmuje się reżyserii tego musicalu, tyle że tym razem na deskach stołecznego Teatru Kwadrat.

Powroty reżyserów do tytułów już wcześniej realizowanych nie należą do rzadkości. Zdarzało się, że niektórzy z nich wracali do tego samego tekstu nawet kilkakrotnie, rzekomo w poszukiwaniu nowych tropów interpretacyjnych czy kontekstów wynikających ze zmian zachodzących we współczesnym świecie. Nie zawsze zapowiedzi szły w parze z tym, co oglądaliśmy na scenie, jawiąc się bardziej jako próby zdyskontowania wcześniej osiągniętego sukcesu. Niewykluczone, że także tym śladem podążył Mariusz Kiljan, chcąc powtórzyć sukces już raz zainscenizowanego przedstawienia. Co zatem się wydarzyło, że kolejna odsłona musicalu „Siostrunie”, przygotowana tym razem w warszawskim Kwadracie, okazuje się daleko odbiegać od tego, co onegdaj zobaczyliśmy w Teatrze Komedia?

Amerykański musical Dana Goggina daje okazję do stworzenia spektaklu typowo rozrywkowego, na pewno mogącego wywoływać śmiech, a zatem zabawnego zarówno jeśli chodzi o samą intrygę, jak i możliwości jej przełożenia na aktorsko-wokalne talenty obsadzonych artystów, w tym przypadku czterech aktorek i jednego aktora. Nie trudno z tego wywnioskować, jak wiele zależy w tego rodzaju przedsięwzięciu od obsady i jej umiejętności oraz możliwości wykonawczych – nie tylko aktorskich czy wokalnych, ale także tanecznych; całe to warsztatowe „oprzyrządowanie” potrzebne jest szczególnie do wykreowania dwoistości natury protagonistek, które choć z jednej strony ciche, potulne, niejednokrotnie zatopione w natchnionej modlitwie i uduchowione, z drugiej skrywają w sobie wiele scenicznych talentów, a pod habitem chowają trudny czasami do okiełznania temperament, powab czy wręcz nieposkromioną kobiecość. A zatem to głównie od wiarygodnie stworzonych wizerunków i charakterów postaci zależy, jak będziemy się w teatrze bawić i czy poziom proponowanego humoru skłoni nas do podjęcia wspólnej podróży, do której odbycia zachęcają nas od samego początku nie do końca poczciwe zakonnice. W Teatrze Kwadrat pojawiają się już na widowni, próbując zaktywizować publiczność i nawiązać z nią bliższy kontakt, przy okazji obdarowując co bardziej gorliwych religijnymi pamiątkami. Za chwilę dowiemy się o ich kłopotach finansowych, czyli o tym, co spowodowało, że zabrakło im pieniędzy na pochowanie sióstr otrutych przez niefrasobliwość roztargnionej kucharki. Nadwątloną kasę ma podreperować specjalnie przygotowywana rewia, podczas której prezentowane będą numery muzyczne utrzymane w różnych stylach, od soulu po country, od folku po gospel, swing czy pop. I to jest kolejna trudność, która się pojawia, albowiem wymaga feelingu i jego sporej rozpiętości  – tutaj nie da się niczego oszukać, tym bardziej, że siostry zakonne wcale nie ukrywają, jak bliski jest im wyssany z mlekiem swych amerykańskich rodzicielek styl broadwayowskich musicali i kabaretów.

Niestety, spektaklowi Mariusza Kiljana do Broadwayu daleko, co wynika przede wszystkim z faktu, że doświadczenie musicalowe zaangażowanych aktorek jest dość skąpe. I to głównie decyduje o nie najwyższym poziomie wokalnym, zwłaszcza w scenach zbiorowych, które pod względem intonacyjnym mogą rozczarowywać. Aktorsko najlepiej radzi sobie Hanna Śleszyńska jako Matka Przełożona, Siostra Mary Regina, ale myślę, że są to dopiero zadatki na stworzenie pełnokrwistej postaci, zwłaszcza, że wokalnie też nie jest jeszcze najlepiej. Najciekawiej wypada Modest Ruciński w roli Chodzącego Nieszczęścia czyli Siostry Mary Amnezji, której marzeniem jest, by być jak Dolly Parton i śpiewać western and country w Nashville. Na pewno Śleszyńska i Ruciński to najjaśniejsze punkty warszawskiej obsady; oboje tworzą bez wątpienia role najbardziej sympatyczne, szczerze zabawne, dowcipne, do tego nie przerysowane i zachowujące dobry smak w wyważeniu tego, co komediowe, a co podążające w kierunku nieco groteskowym. To jednak za mało, by próby pokazania w piosenkach i monologach tłumionych pokładów ekspresji, które powinny ujawnić się podczas prezentowanego w sali gimnastycznej show, uznać za w pełni zadowalające. Tym samym pod znakiem zapytania pozostaje to, jak wysoki dochód uda się zgromadzić i czy pomoże w zapobiegnięciu kłopotów z powodu zbliżającej się kontroli sanitarnej, gdy kilka otrutych zakonnic wciąż jeszcze pozostaje w lodówkach. Dlatego dobrze, że chociaż pojawiająca się tu i ówdzie aluzyjność, a także odwoływanie się do uczuć czy wartości religijnych zostały w odpowiedni sposób  wyważone, by służyć przede wszystkim dobrej i czystej zabawie.

Tytuł oryginalny

Nie do końca udany musicalowy remake

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Wiesław Kowalski

Data publikacji oryginału:

24.03.2024