„Mąż i żona” Aleksandra Fredry w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Hrabia Aleksander Fredro, jeden z najwybitniejszych polskich literatów doby romantyzmu, komediopisarz, pamiętnikarz, poeta i wolnomularz, gdy miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, napisał jedną ze swych najlepszych, przenikliwych i gorzkich komedii. Sztuka w trzech aktach wierszem, ze zręcznie skonstruowanym przebiegiem akcji, zachowaniem jedności miejsca i perfekcyjnie prowadzoną intrygą, po raz pierwszy wystawiona była we Lwowie 29 kwietnia 1822 roku. Od daty premiery doczekała się wielu adaptacji teatralnych, znakomitych mniej lub bardziej, i jej popularność nie słabnie – zwłaszcza w 2023 roku, którego literackim patronem (obok Wisławy Szymborskiej) jest właśnie Fredro. Dramat przybrany w kostium z epoki pozostaje nadal uniwersalnym, traktując o emocjach, hipokryzjach i zdradach, zepsuciu i stępionym zmyśle moralnym, a także grze pozorów z widocznym podtekstem erotycznym. Znakomity pod względem językowym i konstrukcyjnym, uwodzi komizmem sytuacyjnym, swawolnym i wielce frywolnym tonem, zachwyca kunsztownym i szykownym oraz giętkim wierszem. Można rozmaicie interpretować tekst komedii, ale Krystyna Janda zdecydowała się na wierność oryginałowi, bez udziwnień i zmian, z ukłonem w stronę mistrza oraz klasyki teatru. Warto dodać, że nie brakuje tu jej wnikliwego spojrzenia i autorskich pomysłów, które pomagają w wydobywaniu ciętego humoru, ironii i całego wdzięku utworu w wielce udany sposób.
Frywolna komedia o niewiernej Elwirze i dwulicowym mężu Wacławie – plotkarzu i amatorze erotycznych przygód – oraz równie zepsutej, sprytnej pokojówce Justysi i niestałym w swych zalotach kochanku Alfredzie (przyjacielu pana domu) jest typowym opisem małżeńskiego czworokąta. Uwikłani w grę pozorów bohaterowie za nic mają cudze, a nawet własne uczucia, nie przejmują się hipokryzją ni amoralnym zachowaniem, myślą jedynie o własnej przyjemności. Wacław, znudzony swą niemłodą już żoną, flirtuje z pokojówką Justysią, gdy w tym samym czasie wspomniana Elwira chętnie przyjmuje umizgi jego przyjaciela, Alfreda. Ów cyniczny Alfred adoruje jeszcze pokojówkę Justysię, która z kolei zręcznie wykorzystuje te romanse, by z równie pozbawioną skrupułów zaciętością snuć własne plany. Niezależnie od zakończenia, cała czwórka nie sprawia wrażenia ani odrobinę skruszonej i nie przejmuje się oszustwem czy erotycznymi intrygami, schowanymi pod warstwą eleganckiej konwersacji. Fredro nie pozostawia złudzeń – bohaterowie z pewnością pozostaną przy swych dwuznacznych zabawach. Kontrowersyjną sztukę Aleksander Fredro oparł niewątpliwie na zaobserwowanych zachowaniach lwowskiego towarzystwa, w którym rozluźnienie obyczajów ukrywano pod gładkimi rozmowami w salonach. Cóż, wnioski nasuwały się same… I chociaż napisał swoją komedię w dziewiętnastym stuleciu, dziś niepotrzebne jej żadne aktualizacje. Wprawdzie nie gorszy jak dawniej, jednak zepsuci do szpiku kości bohaterowie, tacy ładni, zabawni na scenie, trochę przerażają pozbawioną zasad etyki grą pozorów, której przyświeca fredrowskie „kto zwodzi ten bywa zwiedziony”.
Reżyserując „Męża i żonę”, Krystyna Janda pozostaje wierna i literze, i duchowi utworu. Nigdy nie przekracza granic dobrego smaku, nie zapomina też o sporej łyżce goryczy, która nieco zmienia smak lekkiej komedii, podkreślając drugie dno umieszczone przez autora. Całość jest niezwykle zwarta i dynamiczna, nie ma u Fredry niepotrzebnych miejsc, momentów statycznych czy nużących. Jednak by nikt nie zarzucał adaptacji nudnej staroświeckości, doskonały materiał musi wspomagać dobra reżyseria i wytrawni aktorzy. Dzięki temu na scenie ukazano wszystkie zalety świetnie napisanego tekstu i postaci. Język utworu to perła sama w sobie. Chociaż archaiczny, a jednak jędrny i giętki, pozostaje wciąż miły dla ucha widza. Swobodnej i żywej mowie doskonale służy miara wierszowa, różnozgłoskowiec, który w „Mężu i żonie” płynie potoczyście, bez jakiegokolwiek przymusu czy rygoru. Monologi napisał Fredro jedenastozgłoskowcem, dialogi – ośmiozgłoskowcem, a aktorzy doskonale potrafią wykorzystać jego bogate, wewnętrzne zróżnicowanie stylistyczne, odpowiadające charakterom postaci komedii. Znają – co wyraźnie widać – wszelkie niuanse języka Fredry, bawią się przedniojęzykowym „ł” (zwłaszcza Małgorzata Kożuchowska wykazuje tu niezwykłą biegłość), tekstem, smakują go, a gra najwyraźniej sprawia im przyjemność, co przekłada się na barwność tworzonych kreacji. Panie grają z lekkością i wdziękiem, nie kryją ani trochę swego seksapilu. Wręcz przeciwnie. Małgorzata Kożuchowska w roli Elwiry kolejny raz udowadnia, iż jej możliwości aktorskie są szerokie. A gra brawurowo! Świetnie czuje się w komediowej roli, osadzonej w kostiumie z epoki, i doskonale oddaje wszystkie cienie oraz blaski kreowanej postaci, podkreśla charakter i przewrotność swej bohaterki, „wstydliwej, cnotliwej i wiernej żony”, spragnionej erotycznych przygód. Kożuchowska pokazuje aktorstwo w wielkim stylu, delikatnie cieniuje, uwypukla, czasem szaleje, zawsze wiedząc, gdzie leżą granice groteski i ironii. Filuterna pokojówka Justysia w interpretacji Marii Dębskiej, uosobienie kobiecego sprytu i pełnego wdzięku zepsucia, który tak kochają panowie, emanuje ognistą energią. Nawet nie próbuje na siłę udawać niewinnej i skromnej subretki, celowo wzbudza niesmak obserwatorów jej intryg. Maria Dębska radzi sobie z tym zadaniem doskonale, z niewymuszoną naturalnością i koniecznym cynizmem, wpisanym w jej rolę. Kolejna pełnokrwista postać – Wacław grany przez Marcina Hycnara – pozostaje równie groteskowy. Nadęty, a jednak bufonowato czarujący, niekoniecznie musi się podobać. I ma coś w sobie (a raczej miał), jednak w miarę upływu czasu jego bohater stał się starym-malutkim, rozkapryszonym dzieckiem. Hycnar buduje swoją postać pomału, bywa celowo karykaturalny, pokazując, jak dobrze „czuje” rytm i styl fredrowskich fraz. Język mistrza wymaga dyscypliny i wypracowanej drogą ćwiczeń dykcji – tego aktorowi nie brakuje. Oprócz tego wyczucia rytmu, czasu i technicznej wręcz precyzji – wszystko to odnajduję w scenicznej kreacji Hycnara. Obok niego młody Alfred, przyjaciel z nazwy, z natury hipokryta, który podobnie jak panie i Wacław bawi się dwuznacznościami oraz grą pozorów. Jędrzej Hycnar gra postać Alfreda bez pretensjonalności, ze współczesną nutą, z ukłonem w kierunku dobrych, klasycznych komedii. Warto też zwrócić uwagę na drugoplanową postać, czyli milczącego kamerdynera Tomasza Drabka – choć epizodycznie, potrafi zabłysnąć, chwiejnym krokiem przemierzając scenę i poprawiając peruczkę.
Scenografia Natalii Kitamikado pozbawiona jest nadmiernych fajerwerków, ale tworzy dobre tło dla całości i nie ściąga nadmiernie wzroku. Pasują do niej piękne kostiumy Doroty Roqueplo, podkreślające charakter każdej z postaci.
Doskonale napisany tekst, gry słowne, błyskotliwe dialogi same w sobie gwarantują przyjemność oglądania. Ale nie byłoby tak udanego spektaklu, gdyby nie aktorzy i reżyseria. Widz, wsłuchując się w płynące ze sceny słowa, może cieszyć się urodą wiersza, docenić styl i giętkość dialogów oraz dowcipną ironię zawartą w konwersacjach. Tu królują dowcip, finezyjność i trafna analiza obyczajowości oraz charakterów ludzkich, aktualnych dawniej, aktualnych i dziś.