EN

27.07.2023, 18:52 Wersja do druku

Naród w pigułce, muza i kapusta na gwoździu

„Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

mat. teatru

Czy po ponad stu latach od premiery nadal warto pochylać się nad Wyspiańskim, nad dramatem wielokroć interpretowanym, obdarzanym nowymi znaczeniami? Czasem takimi, o których nawet sam autor nie śnił? Reżyser spektaklu „Wyzwolenie” i dyrektor Teatru Wierszalin, Piotr Tomaszuk, ma jedną odpowiedź – tak. Choć oczywiście czasy, nasze poglądy, układy społeczno–polityczne zmieniły się. W poezji tego dramatu z pogranicza jawy i snu, w jego nierealności, kryje się jeszcze spory potencjał. Warto go wykorzystać – do snucia kolejnej opowieści o nas, o narodzie i o wolności.

„Wyzwolenie” w reżyserii Piotra Tomaszuka jest inne niż wersje poprzedników, np. Piotra Jędrzejasa z 2011 roku, a wcześniej Konrada Swinarskiego, Kazimierza Dejmka, Macieja Prusa. Wyspiański mówi nie tylko o wyzwoleniu politycznym (wątek istotny w odczytywaniu dramatu w czasie komunizmu), ale też tym związanym z wewnętrznym zakłamaniem, szafowaniem pustymi hasłami. Publiczność temu nie przeczy i oczekuje nowego odczytania klasyki, niekoniecznie wiernego, jednak zmuszającego do myślenia, dotykającego każdej dziedziny naszego życia, w tym literatury i teatru. Mile widziane są eksperymenty z formą, treścią, jeśli nie powielają schematów i stają się odkrywcze, fascynujące dla widza. Aktorzy Wierszalina bez zająknięcia cytują teksty o najwyższej wartości literackiej, a to ważna rzecz w dobie, gdy wulgaryzacja języka literackiego jest czymś powszechnym i nie oburza tak, jak kiedyś. Ale w tej adaptacji „Wyzwolenia” nie o wierność oryginałowi chodzi, raczej o zachowanie kodów kulturowych, o powiew świeżości oraz uniwersalizm. Podążając za Wyspiańskim, Tomaszuk wraz z aktorami Wierszalina dostrzega w dramacie bardzo współczesne rysy i ponadczasową poetyckość. Wyspiański pisał sztukę o nas, o Polakach, o naszych narodowych bolączkach i konfliktach. Czyżbyśmy się tak bardzo nie zmienili?

 „Do teatru nie wchodzi się bezkarnie”, mawiał Tadeusz Kantor, którego duch wciąż unosi się nad wierszalińskim spektaklem. „Wyzwolenie” uchodzi za jedną z trudniejszych do wystawienia sztuk Wyspiańskiego – bogata problematyka, wieloznaczność i wielowątkowość nie ułatwiały i nie ułatwiają zadania realizatorom kolejnych adaptacji. Udało się Piotrowi Tomaszukowi wykorzystać potencjał, który tkwi już w samym tekście, by stworzyć dzieło niezwykłe, na miarę czasów. Warto pamiętać, że współcześnie niektóre symbole dawno zostały zdegradowane czy ośmieszone. Inne stały się wieloznaczne, nie są już tak klarowne jak kiedyś i rolą reżysera jest, by zadbać o ich czytelność. Spoglądając krytycznie na utwór, Tomaszuk podchodzi do tekstu z pewną „przewrotnością”, wyciągając z niego dużo smutnej, ironicznej prawdy. Dzięki temu „Wyzwolenie” nie przestaje być aktualnym dramatem o nas, Polakach, nadal nawiązującym do obecnych stosunków społecznych i politycznych. „Bez tych manifestacji wszystko jest: i ziemia, i kraj, i ojczyzna, i ludzie. (…) Tylko naród się zgubił. Tak, tylko naród się zgubił, a wszystkie czynniki jego składowe są, są, są” – pisał Wyspiański.

W inscenizacji Tomaszuka mieszają się różne konwencje, u niego prostota i przyziemność, ironia i humor nie kłócą się wcale z liryzmem czy poezją. Reżyser nie boi się radykalnych gestów interpretacyjnych, a utwór rozpisuje na kilka zaledwie osób ze swego zespołu – dwie aktorki i trzech aktorów. Wcielają się oni w liczne postaci, którym Wyspiański nadał konkretne pseudonimy, między innymi Muza, Harfiarka, Karmazyn, Hołysz, Prezes, Reżyser, Kaznodzieja, Ojciec i Syn. Tu, na małej, kameralnej scenie Wierszalina mieści się cała reprezentacja narodu. Napuszona, rzucająca puste hasła i jakże groteskowa w tych gestach.

Kończą się „Dziady” i kończy się Mickiewiczowski dramat. Konrad schodzi ze sceny i dzięki Wyspiańskiemu wkracza do kolejnego świata teatru, na nowo interpretowany, inaczej odczytany. W adaptacji Tomaszuka, przemyślany i przetworzony przez Rafała Gąsowskiego bohater nie przybywa z zaświatów. Przychodzi jako zwykły, raczej nieporadny człowiek i gwałtownym gestem zrzuca buty, luzuje ubiór, aby dokonać wyzwolenia… kraju? Ależ skąd! Za słaby na to. Marzy o wewnętrznym wyzwoleniu. Bosy, w rozpiętej koszuli, ludowo-lokalny, bliższy Chełmońskiemu niż romantycznemu wieszczowi. Artysta, który chce napisać dramat o wszystkim po trochu. Ten wielki mały poeta czuje się i chórem, i mickiewiczowskim bohaterem. Twórcą i zwykłym zjadaczem chleba. Gąsowski rozgrywa to znakomicie – raz groteskowo, raz na poważnie, zaskakując pomysłami i fascynując biegłością aktorską. Chory na gardło – które zresztą okłada kapustą (ponoć Wyspiański stosował tę metodę) krytykuje i ironizuje: „jakby Polski nie było, Polaków nie było, jakby ziemi nawet nie było polskiej i tylko trzeba było wszystko pokazywać, bo wszystkiego zostało na pokaz po trochu […] i kryć się i udawać i udawać.” „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo” – mruczy i toczy kapustę po desce (poeta z kapustą – wyborne!). Tragiczny jest, gdy usiłuje się wyzwolić wewnętrznie, bo tylko takie wyzwolenie jest u niego możliwe. I nie daje rady, pozostaje w marazmie i bezruchu. Nawet kapusta pozostaje oporną. Rafał Gąsowski jak zwykle jest rewelacyjny – gra całym sobą: głosem, grymasem twarzy, ruchem, gestem. Nie boi się śmieszności, a przede wszystkim satyrycznej przesady zmieszanej z dramatycznym smutkiem i niepokojem. Gąsowski wszystko kontroluje, nad wszystkim panuje i pozostaje naturalny. Nęci go nieustępliwa Muza, ale taka mało romantyczna, choć zachęca do stworzenia widowiska scenicznego na temat Polski i rozpaczliwej sytuacji narodu. Magdalena Dąbrowska jest Muzą w stylu artystki kabaretowej (trochę perwersyjną, śmiałą, seksowną), a jej burleskowy taniec i śpiew z pikanterią kusi oraz straszy. Postać, którą tworzy Dąbrowska jest idealnie wyważona, pełna wyrazistości oraz elektryzującego, swobodnego humoru. Pozostali aktorzy budują równie intrygujące kreacje, nadając nowe życie osobom klasycznego dramatu. Nasz naród w miniaturze, którego przedstawicieli obserwuję na scenie, ciągle czerpie swoje ideały z romantyzmu, trwając w nim, nawet jeśli staramy się temu zaprzeczać z całych sił. Wierszaliński zespół w zbiorowych scenach – w kantorowskim korowodzie, w groteskowym tańcu czy mini paradzie – jest równie wyborny, jak w monologach i dialogach. Gdy wyśpiewują „Polska ka ka, Polska ka ka” na scenie, nie powstrzymuję się od chichotania w duszy – mogliby równie dobrze zawędrować z tym zaśpiewem na trybuny, skandując podczas któregoś meczu polskiej reprezentacji piłki nożnej. Kiedy przekonują do swoich racji, pozostają wciąż bezmyślni, skłóceni i karykaturalni. Dariusz Matys jako Karmazyn, Ojciec i rewelacyjny Reżyser jest wyśmienity, przejmująco ostry w grze. I momentami to właśnie on najsilniej przyciąga wzrok. Mateusz Stasiulewicz, w roli Hołysza czy Syna, równo dotrzymuje mu kroku. Z kolei Monika Kwiatkowska w roli Harfiarki (Wyspiański nawiązuje tu do „Lilli Wenedy” Słowackiego) wręcz czaruje. Ale to nie jedyna postać, w którą się wciela aktorka. Kiedy staje się dziewczynką z hełmem na głowie (ukłon w stronę „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora), gra z lekkością, swobodnie, z ironicznym dystansem wobec scenicznej bohaterki, choć emocji w jej kreacji również nie brakuje. Unika przesadnej poetyckości, prześmiewczo interpretując kolejne frazy tekstu. Nie inaczej niż pozostali bohaterowie, gdy zamknięci w formie i iluzji obchodzą scenę dookoła bądź miotają się w chocholim tańcu rodem z „Wesela”.

Scenografia jest pełna treści, jak zwykle zmysłowa, plastyczna, trochę bałaganiarska acz w inspirujący sposób. Są drewniane krzyże, husarskie skrzydła, cynowa misa i mnóstwo rupieci pachnących starym teatrem, drewnem. Mimo pozornego chaosu, wszystko ma swoje miejsce i jest „po coś”. Drewniane ramy, wymalowane na skrawkach maski, za którymi kryje się Konrad – Gąsowski, zaskakują i śmieszą. Aktor recytuje tekst Wyspiańskiego podczas wieszania tego dziwacznego prania na sznurze – pomysłowość reżysera zadziwia po raz kolejny. Wywiedziony z tekstu rytm podkreśla falująca, hipnotyzująca muzyka Adriana Jakucia-Łukaszewicza wykonywana na żywo przez autora i Piotra Tomaszuka. Spaja się gładko z dramaturgią całości, podkreśla napięcie, śpiew, ruch.

W „Wyzwoleniu” Tomaszuka jest zarówno magia, jak i głębia, powaga oraz refleksja obok groteski i humoru. Jak zwykle w Wierszalinie wszystko zostało idealnie wyważone pod względem treści i formy. Żadnych przypadkowych elementów. Wyspiański odczytany ze zrozumieniem i szacunkiem, ale przełożony na współczesny, bliski nam język sceniczny pozostaje nieśmiertelny.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Anna Czajkowska

Data publikacji oryginału:

27.07.2023