„Termopile polskie” Tadeusza Micińskiego w reż. Jana Klaty w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.
W „Termopilach polskich" Jana Klaty musimy zderzać się z pytaniami ostatecznymi
Szalona gonitwa obrazów, myśli, konfliktów i gorączkowych poszukiwań dróg wyjścia z sytuacji krańcowych to w zamierzeniu autora „teatr mrącej głowy", czyli świat oglądany/wspominany w gwałtownych zderzeniach przez księcia Józefa Poniatowskiego. Rodzaj kroniki życia i nadciągającej śmierci. To przez umierającą głowę przelatują te myśli ostatnie, wybrane, a więc istotne. Ale nawet jeśli ów porządek scenicznych zdarzeń nie zostanie przez widza dostrzeżony, pozostaje rytm wizyjnego widowiska, w którym absurd, ekscentryzm, realizm i poetycki skrót spotykają się z odczuwanym wyraźnie kontekstem tej opowieści.
Jan Klata nie pozwala o tym zapomnieć. Premierze „Termopil polskich" Tadeusza Micińskiego towarzyszy „Kraj(obraz) wojny" - wystawa Bartłomieja Kiełbowicza w murach Teatru Narodowego, interwencja artystyczna z czytelnymi hasłami odnoszącymi się do trwającej wojny w Ukrainie. A i plakat spektaklu, nawiązujący do plakatu Yoko Ono i Johna Lennona „War Is Over", na którym „over" zastąpiono słówkiem „on", jest dostatecznie wymowny. Znowu znaleźliśmy się na zakręcie czasu. Tak jak książę Józef ginący w Elsterze, kiedy Polska znikała z mapy Europy. Tak jak król Stanisław August przysięgający na Konstytucję 3 maja w poczuciu historycznego sukcesu, ale wkrótce przeżywający swoją największą klęskę.
Nie sposób więc uciec od poczucia, że zamieszkujemy w kraju rządzonym przez „króla Wyporka", jak śpiewa słowami Micińskiego zespół Gruzja, i wciąż musimy się zderzać z pytaniami ostatecznymi: bić się czy nie bić, honoru bronić czy racjonalnego trwania, wchodzić w alianse z sąsiadami i z którymi? Jak powiada w dramacie książę Józef: „Zginąć zbyt łatwo, choć żyć bywa tak trudno".
Powody, dla których Klata ponownie sięgnął po rzadko grywany dramat Micińskiego (wystawiał go 11 lat temu w Teatrze Polskim we Wrocławiu), są jasne. Zwłaszcza że chodzi też o wyrazistą inaugurację jego dyrekcji w 260. rocznicę powstania Teatru Narodowego. A swoją wagę ma samo miejsce, gdzie materializują się na scenie widma przeszłości i bitewne powidoki, wciąż zaludniające polską wyobraźnię. Znajdujemy się przecież o żabi skok od pałacu Pod Blachą i co jeszcze bardziej znaczące - od Zamku Królewskiego, gdzie w Sali Senatorskiej 3 maja 1791 r. uchwalono konstytucję. O rzut beretem stoi przed Pałacem Namiestnikowskim pomnik księcia Józefa Poniatowskiego.
Teatr Narodowy i jego okolice to miejsce naznaczone historią, często bolesną, czasem niecącą nadzieję. Starcie koryfeuszy niegdysiejszych (czy tylko niegdysiejszych?) walk o szansę dla Polski wybrzmiewa tu szczególnie dobitnie.
Powstał spektakl niełatwy, wymagający w odbiorze, lecz emocjonalnie pociągający, a w wielu momentach olśniewający. Trudno nie ulec drapieżnej scenie z udziałem carycy Katarzyny, która pojawia się w monstrualnej sukni, kryjącej w sobie roje kochanków. Wrażenie robi nie tylko obraz, kostium i rytm ukazania się carycy, ale także mocna, wystudiowana kreacja Danuty Stenki jako bezwzględnej despotki.
Takich zaskakujących i wartych zapamiętania scen jest w tym przedstawieniu więcej, dość przywołać monolog Tadeusza Kościuszki (Cezary Kosiński), scenę sejmu w Grodnie czy wspomniane już zaprzysiężenie konstytucji. Dyskusyjne jednak było spuentowanie tej sceny „Mazurkiem Dąbrowskiego", wprawdzie cytowanym przez Micińskiego, ale nie w tym momencie, bo przy całej swobodzie korzystania z materiału historycznego autor nie posunąłby się do takiego asynchronizmu - mazurek powstał dopiero sześć lat po uchwaleniu konstytucji.
Zresztą pomysł wciągnięcia widowni do wspólnego zaprzysiężenia ustawy rządowej - sam w sobie wart uwagi - nie za bardzo wyszedł, skoro nie wszyscy skorzystali z zaproszenia do powstania, a prawie nikt poza aktorami nie śpiewał, co znacznie osłabiło siłę finału pierwszej części.
Mocniej wypadł finał całości. Rozpoczynał go „Grób Agamemnona" Juliusza Słowackiego, recytowany z goryczą na grobie ojczyzny przez Jana Frycza w roli króla Stanisława Augusta (rolę tę gra na zmianę z Jerzym Radziwiłowiczem), a na sam koniec krajobraz po bitwie uwydatniony został dźwiękami i chórem z offu śpiewającym standard „Que sera, sera", który brzmi jak zapowiedź rezygnacji z oporu wobec nadciągającej przyszłości.
Wymowę spektaklu wzmacnia charakterystyczna dla teatru Klaty forma, idealne splecenie obrazu i dźwięku, czytelna w symbolice scenografia śmiało korzystająca z obrazów wideo - zgodnie zresztą z sugestią pisarza, najwyraźniej zafascynowanego filmowym montażem i rozmachem. Starannie przemyślana widowiskowość (ruchome podesty, sceny niemal pantomimiczne, m.in. scena rozbiorów Polski z trzema przenoszonymi z miejsca na miejsce szlabanami) i muzyka na żywo zespołu Gruzja tworzą zharmonizowaną z aktorami i statystami całość pulsującej materii, co chwila wysuwającej na czoło inny element widowiska. Metalowe, wściekłe piosenki Gruzji budują nastrój, nadają mu kierunek, akcentując współczesną wymowę przedstawienia. Czasem wręcz natarczywie, jak w pieśni „Aleksandria" do wiersza Dominika Gaca, w którym wybrzmiewa cała litania bolesnych miejsc: Verdun, Waterloo, Auschwitz, Charków, Katyń.
Spektakl nie daje odpowiedzi na pytanie o przyszłość, chociaż obraz wschodniego sąsiada jest tu jednoznaczny. Nie tylko scena z carycą Katarzyną, ale także układy króla z kniaziem Patiomkinem nie pozostawiają cienia wątpliwości: oparcie bezpiecznej egzystencji na sojuszu ze Wschodem może przynieść tylko katastrofę.
Jednak nie ta oczywista diagnoza jest jądrem przesłania inscenizacji, która z trudnych doświadczeń historii czyni laboratorium zbiorowej świadomości z jej wzlotami i upadkami, desperackimi czynami i racjonalnym poszukiwaniem drogi w wichrze dziejów. To nie jest teatr publicystyczny albo spektakl z kluczem, w którym historyczne postacie reprezentują dzisiejszych aktorów sceny politycznej. To raczej, jak chciał Miciński, „kamień szlifierski dla dusz w Polsce". Dramat, z którym się zmagał, poprawiał go, zmieniał redakcje i koncepcje, a ostatecznie nie ukończył. Kto wie, może ta otwarta konstrukcja, nęcąc swoją różnorodnością, wybuchami geniuszu, poetyckiego furoru i nieporadności, otwiera przed inscenizatorami możliwości nadawania tekstowi własnego piętna na scenie. Aż dziw, że zaledwie czterech reżyserów (jak do tej pory) odważyło się zmierzyć z tym niezwykłym dziełem: Marek Okopiński (1970, Teatr Wybrzeże), Andrzej Maria Marczewski (1982, Teatr Rozmaitości w Warszawie; 1989, Teatr Polski w Bydgoszczy; 2006, Teatr Nowy w Lodzi), Krzysztof Babicki (1986, Stary Teatr) i wreszcie Jan Klata. Jego druga inscenizacja „Termopil polskich" przeczy bałamutnej tezie Fukuyamy o końcu historii. Młyny historii, nawet jeśli w konwulsjach i lęku przed jutrem, wciąż mielą.
Tadeusz Miciński, „Termopile polskie", reżyseria, adaptacja i opracowanie muzyczne Jan Klata, Teatr Narodowy w Warszawie, premiera 22 listopada 2025