„Ja, Bałwan” Maliny Prześlugi w reż. Ewy Piotrowskiej w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
Ja, Bałwan – najnowsza premiera w krakowskim Teatrze Groteska – to zaskakująco dojrzała i głęboka opowieść o życiu, śmierci, poczuciu straty i przyjaźni trwalszej niż tempo roztapiania się śniegu lub data przydatności do spożycia warzyw mieszkających w lodówce. Obok Calineczki z Teatru Ludowego, jest to w tej chwili druga propozycja dla najmłodszych, która traktowałaby tego niezwykle wymagającego widza naprawdę serio.
Jak wiadomo dobry fryzjer (Michał Świderski) jest jak barman – wysłucha, doradzi, wesprze w trudnej chwili. Nic nie szkodzi, że jest Burakiem (dosłownie!) i strzyże Marchewkę (Kacper Lech). Historia jaką opowiada widzom chodzący beta-karoten jest tak nieprawdopodobna, że nie miała prawa się wydarzyć. A jednak. Zmęczona nudnym, lodówkowym życiem Marchew, w dość nietypowych okolicznościach, spotyka na swojej drodze Bałwana (Bartłomiej Olszewski) – o ile można tak powiedzieć o uprowadzeniu przez niezidentyfikowaną grupę w celu bezpardonowego wetknięcia w bałwani nos. Śniegowy, wyjęty jakby z głowy Tima Burtona stwór jest uroczy i upiorny jednocześnie. W przeciwieństwie do gościa z nacią na głowie, reprezentuje dziecięcą wręcz ciekawość świata (w końcu żyje od kilku godzin). Historia nietuzinkowego duetu ma oczywiście swoje humorystyczne akcenty, bawiące zarówno dzieci, jak i rodziców (cover Wariatka tańczy Maryli Rodowicz, której to akurat data przydatności do spożycia dziwnym trafem nie obowiązuje, bawi do łez), ale nie to jest w tym spektaklu najważniejsze.
To, co najistotniejsze w tym przedstawieniu wzrusza i smuci. Są w tym spektaklu trzy sceny, które szczególnie chwytają za serce: w pierwszej z nich Bałwan w intymnej rozmowie z Marchwią wyznaje, że wie jak niewiele czasu mu zostało i chciałby wykorzystać ten czas najlepiej jak umie. W takich chwilach znikają świetnie skrojone kostiumy, zamiast tego pozostaje dwójka ludzi (przyjaciół? wnuka-dziadka? rodzica-dziecka?), z których jeden niebawem umrze. Druga to ta, w której proroctwo ulepione ze śniegu spełnia się – Bałwan dosłownie rozsypuje się Marchewce w dłoniach. Rozpacz tego, który został sam autentycznie wzrusza – co nie jest wcale łatwe, gdy jest się w bądź co bądź komediowym anturażu. Trzecia scena kończy spektakl, dając widzom nadzieję, że nie tylko (żeby posłużyć się filmową paralelą), Wszystkie psy idą do nieba.
Ja, Bałwan to spektakl po prostu mądry. Jednocześnie zabawny i wzruszający. Temat śmierci, straty jest niezwykle ciężki do uchwycenia w lekki (ale nie lekceważący) sposób. Tu się powiodło. Idźcie, bo warto.