„Dropie” Natalki Suszczyńskiej wg scenariusza Michała Kmiecika w reż. Marcina Libera w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Anita Nowak.
Wchodząc na widownię okalającą toruńską Scenę na Zapleczu zatapiamy się w różu. Różowa scenografia, różowe rekwizyty, różowe światła, dzięki którym i my stajemy się różowi. Różowy bywa uznawany za kolor uniwersalnego szczęścia. Z różowieniem sadów kojarzy się wiosna, a więc odradzanie się przyrody, optymizm, a i pobudzanie do działania, wzywanie do przemian…
Michał Kmiecik w sposób bardzo interesujący skomponował scenariusz z opowiadań Natalki Suszczyńskiej zawartych w tomiku „Dropie”. Rozsypując całość, stworzył z niej potem nową, ciekawą jakość, nie gubiąc przy tym przesłania, a może nawet je wzmacniając. Bo zawarł w przedstawieniu bez mała wszystkie anomalia kapitalistycznej rzeczywistości. Tłamszenie przyrody, inflację, nędzę, bezdomność, pogardę dla sztuki. Układem sytuacji i scen przydał mu jeszcze więcej absurdu i groteski, a przede wszystkim dynamiki.
Jednym z ciekawszych momentów, podkreślanych wymowę spektaklu, jest znakomicie wymyślona przez reżysera, Marcina Libera, scena z zaskrońcem, który okazuje się bardzo długim wężem z żółtego, jak na fałszywego gada przystało, plastiku, oplatającym sceną i widownię, zaciskając je w jakby obręczy zamkniętego świata wyobraźni bohaterki.
Zgodnie z panującym ostatnio w teatrze trendem twórcy przedstawienia „roztroili” bohaterkę, pomiędzy trzy aktorki-Joannę Rozkosz, Weronikę Krystek i Julię Sobiesiak- Borucką. Czy słusznie? Ze względu na układy ruchu scenicznego i ciekawe zróżnicowanie głosów w partiach wokalnych na pewno. Wokalnie Julia Sobiesiak- Borucka brzmi niemal anielsko. Ruchowo ulotnością w tańcu zachwyca, drobniutka Weronika Krystek.
Aktorsko najbardziej wyraziście prezentuje się Joanna Rozkosz; bardzo sprawnie różnicując groteskowość i tragizm postaci. Znakomicie odnajduje się w klimacie absurdu. Ma też świetne warunki głosowe i dużą umiejętność operowania nimi.
Adam Szustak w roli biszkoptowego labradora wabiącego się Borys Szyc jest dla najtragiczniejszego, przynajmniej dla mnie, fragmentu opowieści jednocześnie i wzruszającą, i komiczną postacią. Szustak zaznacza swoją ciekawą sceniczną osobowość też w kilku epizodach.
Ciekawych symboli tytułowym bohaterom, Dropiom, przydał kostiumolog, Mirek Kaczmarek, nakładając im na szyje solidne koła ratunkowe wyposażone w ptasie dzioby. Wszakże według wymyślonej przez autorkę legendy, Dropie to ptaki przylatujące zawsze w najtrudniejszych czasach społeczeństwu na ratunek .
Czy i teraz staną się one dla przedstawionej na scenie społeczności tym kołem ratunkowym?
Niestety, nie. Podebatowały, podebatowały i uciekły, pozostawiając tubylców tylko w towarzystwie imigrantów z krajów Beneluxu, którzy nie znajdując tam oczekiwanego wsparcia, wrócili, skąd wyszli.
Kto więc może przynieść ludzkości pomoc? Chyba tylko ufoludki. Stąd właśnie do nich, wiedziona instynktem, rusza w poszukiwaniu bezpiecznego domu symbolizująca społeczeństwo, nasza bohaterka. I zostaje wessana w budzącą niepokój czeluść, i porwana. Na inną planetę czy w nicość? Dzięki wizji różowej alternatywy dla ponurej rzeczywistości i podróży bohaterki w Kosmos, wychodzimy ze spektaklu w dość optymistycznym nastroju.