„Spin doktor” Beau Willimona w reż. Grzegorza Krawczyka w Teatrze Miejskim w Gliwicach. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
Thriller polityczny to dla teatru pod wieloma względami dobry wybór. Gatunek ten pozwala z jednej strony swobodnie nawiązywać do bieżących wydarzeń w kraju i na świecie, a z drugiej zainteresować przedstawieniem duże grono osób. Można więc na jednym ogniu upiec dwie pieczenie: przygotować angażujący i diagnozujący społeczne problemy spektakl oraz zaciekawić nim odbiorców, którzy na co dzień preferują inny sposób rozrywki.
Kim jest tytułowy spin doktor? To wizerunkowy czarodziej, mag, prorok albo – mówiąc bardziej precyzyjniej – osoba, bez której trudno wyobrazić sobie karierę polityczną. Spin doktor odpowiada bowiem za dobry pijar polityka: za to, by był on obecny w mediach, by wszystko, w czym bierze udział, działało na jego korzyść. W gliwickim przedstawieniu kimś takim jest Max Majer, grany przez Mariusza Galilejczyka. Bohater, mistrz marketingu, kieruje kampanią wyborczą senatora Meringa. Jego zadanie jest z pozoru łatwe – musi doprowadzić do zwycięstwa swojego pracodawcę. Choć wydaje się, że na dwadzieścia cztery godziny przed wyborami niewiele może się zmienić, to nierozważny błąd Majera ściąga na niego i senatora duże problemy. W jednej chwili w oczach polityków zmienia się z pożądanego i cenionego speca od wizerunku w persona non grata.
Z przedstawieniem Krawczyka jest jeden zasadniczy problem: reżyser za bardzo uwierzył w to, że sam tekst i jego autor „poprowadzą” ten spektakl. Pierwszą rzeczą, jaką widzimy po rozpoczęciu się pokazu, jest wyświetlane na scenie nagranie, w którym Beau Willimon opowiada o swojej sztuce. Oczywiście – niby mimochodem – podkreśla, że pracował przy scenariuszu do kultowego już serialu „House of Cards”. Jego wprowadzenie nie wnosi niczego ważnego do prezentacji i nie osadza jej w jakimkolwiek kontekście, a narzuca widzowi ograniczoną perspektywę poznawczą. Oglądający, zapoznawszy się z zapowiedzią, powinien założyć, że skoro tak popularny, zagraniczny twórca napisał tekst, na podstawie którego przygotowano przedstawienie, to nie może się ono nie podobać; spektakl musi zachwycić. Czy tak jest? Niezupełnie. I – co ciekawe – odpowiada za to w dużej mierze właśnie scenariusz. Dlaczego? Za dużo w nim truizmów i oczywistości, a także zupełnie niezrozumianych translatorskich zabiegów. Postaci mówią językiem, którym chyba nikt – a już na pewno nie politycy wysokiego szczebla – nie mówi. Jak się domyślam, Krawczykowi (odpowiedzialnemu nie tylko za reżyserię, lecz także za tłumaczenie i adaptację) zależało przede wszystkim na utrzymaniu obcojęzycznego „statusu” scenariusza (tak, by nikomu, choćby na chwilę, nie umknęło, że jego autorem jest Willimon), dlatego w polskiej wersji zdecydował się na pozostawienie wiele anglicyzmów. Bohaterowie pytają więc siebie w zdziwieniu „what’s up?”, a zamiast „żart” mówią „joke”, zupełnie nic na tym nie zyskując. Świat na scenie wydaje się przez to nieprawdziwy, odległy, istniejący jedynie umownie; nawet nie w języku, tylko w wyobrażeniu tego języka. Jako widzowie nie wsłuchujemy się w dyskusje wysoko postawionych polityków (a przecież ten gatunek opiera się na przekonaniu, że uczestniczymy w ich rzeczywistości), tylko poznajemy swego rodzaju wariację na temat ich rozmów. Problem ten wydaje się tym bardziej znaczący, iż właściwie cały pokaz oparty jest na partiach mówionych, głównie dialogach. Wszystko, czego dowiadujemy się o postaciach i ich motywacjach, bierze się właśnie z rozmów pomiędzy nimi. Ruch, scenografia, światło czy nawet kostiumy nie mają tu większego znaczenia. A szkoda, bo przestrzeń, przygotowana przez Roberta Woźniaka, wydaje się bogata w interpretacyjne potencjały.
Gdzie rozgrywa się akcja przedstawienia? W szerszym planie oczywiście w bliżej nieokreślonym świecie amerykańskiej polityki, w gabinecie senatora Meringa i kilku innych miejscach, które odwiedza Majer. Na scenie bohaterów widzimy jednak nie w salach konferencyjnych czy dobrze strzeżonych biurach, lecz wśród marmurowych, nierówno ciętych, ni to płyt grobowych, ni piedestałów. Ogrywane są one na różne sposoby (m.in. jako stoły, bary i biurka), ale ciekawsze jest ich symboliczne znaczenie – jawią się widzowi jako resztki po zniszczonym państwie prawa, po wyobrażonej idealnej greckiej demokracji. Choć spektakl opowiada o próbie determinowania przyszłości (chęci zwyciężenia w wyborach), to reżyser zwraca się również w stronę przeszłości, co Woźniak sprytnie oddaje w scenografii. Krawczyk stawia bowiem pytania o to, w którym momencie prawda zniknęła z polityki i czy zawsze rządzący byli tak zdemoralizowani, a porozstawiane na scenie kamienne bloki przypominają resztki po czymś niegdysiejszym i solidnym. Poczucie nieodwracalności i niemożności odbudowania dawnego, sprawiedliwego świata wzmaga w „Spin Doktorze” jeszcze jedno skojarzenie: marmurowe bloki przypominają również płyty nagrobne. Polityka w tej perspektywie byłaby do tego stopnia niemoralna, że uprawiałoby się ją nie tyle po trupach, ile bezpośrednio na nich.
Krawczyk nie wykazuje ambicji komentowania w spektaklu bieżących spraw politycznych i skupia się raczej na mechanizmie uprawiania władzy – tym, który znamy nie z Szekspira, a z serialowych produkcji Netflixa. Ciekawym kontekstem dla prezentacji jest inny gliwicki spektakl, wyreżyserowany przez Jacka Głomba na podstawie kronik Szekspira – „Miasto we krwi”. Wprawdzie pokazy różnią się od siebie wyrazem inscenizacyjnym i rozmachem, jednak w obu przypadkach widzowie mogą przekonać się, jak władza demoralizuje człowieka. „Spin Doktor” jest w tym układzie przedstawieniem mniej wymagającym, bardziej dostępnym, ale też oszczędniejszym w wymowie: nie stawia szerszych prognoz i nie proponuje uniwersalizujących wniosków. Jako thriller polityczny spełnia za to pokładane w nim nadzieje, choć nie w sposób, który zapadłby na dłużej w pamięć.