„Finnegans W/Fake” wg Jamesa Joyce'a w reż. Katarzyny Kalwat w Teatrze Polskim w Podziemiu. Pisze Ewa Mecner na blogu Artystyczne Spojrzenie.
Do Piekarni przybywają aktorzy Teatru Polskiego w Podziemiu. Na próbę, którą nadzoruje jedynie zakapturzony reżyser (?), który chyba nie jest zadowolony, bo ciągle się przesiada. A my, publiczność, siedzimy w rzędach za tymi pustymi krzesłami ustawionymi na scenie i oglądamy ze swoich miejsc to muzyczno-antropologiczne językowe misterium.
Wykluwanie się języka i powstawanie alfabetów dzieje się na naszych oczach. Nie wszystko rozumiemy. Jedni są bardziej wtajemniczeni, inni mniej. Jedne rzeczy łatwiej wychwytujemy, inne wcale nie. To nie dla każdego spektakl. Konserwatywni miłośnicy klasycznego teatru nie mają tu czego szukać. To raj dla lingwistów, antropologów, polonistów, poetów, wielbicieli zabaw językowych. Jest dokładnie tak jak z literackimi dziełami Jamesa Joyce'a. Bo kto czytał "Finnegans Wake"? Kto czytał "Ulissesa"? I kto zrozumiał? Kto się zachwycił materią języka? Jego teatralnością, jego szalonym rytmem, jego miejskim hołdem dla Dublina, czy w ogóle dla dużego miasta?
W reżyserii Katarzyny Kalwat dostrzegalna jest ta fascynacja Irlandczykiem i jego dziełem. Niepokorny i przewrotny to zachwyt. Na scenie znakomici aktorzy Teatru Polskiego w Podziemiu tworzą swoje własne wizje językowych akrobacji. Fantastyczna Agnieszka Kwietniewska i jej tworzenie postaci z (w) jidysz. Jej wybatożona Żydówka, jej feministyczny opór i sprzeciw wobec niemieckiego (germańskiego do szpiku kości Igora Kujawskiego, który "chrzczy"). I szalona podróż przez historię Polski, przez czasy słowiańskie (genialna Karolina Staniec jako nawiedzona Słowianka-Poganka- Swarożycowa i Perunowa Poddanka), przez czasy Mieszka I (wytatuowany dresiarski Michał Mrozek, który mieszkując, posługuje się komórką!), aż do rozbiorów, I wojny światowej i później, aż do Gomułki. I do naszych czasów.
Aktorzy zainspirowani/zaczarowani przez Joyce'a wypiekają w Piekarni językowe bułeczki, które czasem smakują komicznie, a czasem budzą przerażenie (batożenie kobiet!). W to wszystko wkraczają Śpiewaczka i dwie flecistki. Muzyka popycha czas do przodu - wieki mijają, a aktorzy wciąż mocno się starają unaocznić to co dzieje się w języku, państwie, dziejach... Między Potopem Szwedzkim i Top Model Agnieszce Kwietniewskiej przychodzi do głowy "taka Ikea". Tworzą się zalążki, fragmenty zdań, wydarzeń, historii. Doskonały Michał Opaliński w czarnych sandałkach i dziwacznej szacie monologuje niczym Jego Królewska Wysokość modliszkowaty Ludwik XIV, powtarzający i przetwarzający słowa: "Le roi, c'est moi". Król to ja. Od dumy, poczucia władzy, do chichotu, śmiechu i łez. Kwintesencja zachowań władcy.
Ale w spektaklu musi być też Joyce i oczywiście jest, wraz ze swą świtą, niczym współczesny celebryta w ciemnych okularach ("Joyce, na co nam?" pytają retorycznie sami siebie aktorzy). A na końcu prawdziwy Grand Finale - coś, co po prostu trzeba zobaczyć i przeżyć, bo jest to coś niesamowitego. Zwłaszcza że finałowi towarzyszy osobliwy pokaz mody jak parodia groteskowego pokazu mody z "Rzymu" Felliniego. Spektakl jest trudny, hermetyczny i oszałamiający. Ta końcówka jest niczym "joyce'owanie" przeniesione do współczesności - muzyczne szaleństwo, wirtualne osaczenie słowami i obrazami, które sprawiają, że i publiczność niepewnie, ale bezwiednie wkracza w świat "Finnegans W/Fake".
Bardzo precyzyjnie zakomponowana synchronizacja aktorskich improwizacji, muzyki (Wojciech Blecharz), op-artowskich wizualizacji i zabawy słowem. Bo na początku przecież było słowo. A Joyce z tego skorzystał, poszerzając znaczenia, odniesienia, aluzje, tworząc neologizmy aż po krawędzie zrozumiałości - mowy, dźwięku, szeptu, szumu... Wszystkiego.