EN

5.04.2023, 15:32 Wersja do druku

Moje wielkie greckie wesele

„Fedra, czyli historia flanelowego wstydu” w Teatrze Układ Formalny, wg scenariusza i w reż. Agaty Dudy-Gracz, inspirowanego „Miłością Fedry” Sarah Kane oraz „Hippolytosem uwieńczonym” Eurypidesa. Pisze Tomasz Domagała na blogu DOMAGAŁAsięKULTURY.

fot. Przemysław Jendroska / mat. teatru

Poplamiona kanapa, jakieś krzesła, kilka telewizorów, różne śmieci na podłodze oraz „muzyczny kącik” Afrodyty (Emose Katarzyna Uhunmwangho) i stojące na proscenium przez cały prawie spektakl akwarium z utopionym szczurem to cała scenografia tego spektaklu. No i teatr, bo o tym, że w nim jesteśmy, będzie się nam ciągle przypominać. Zaczyna się spektakl i pojawia się Pani Fedra – kobieta w średnim wieku, ubrana we flanelową pidżamę i sweterek z reniferkiem (Justyna Szafran). W miarę jak nam o sobie i swoim przegranym życiu opowiada, na kanapie z tyłu pojawiają się kolejne postaci z jej życia: mąż, córka, doktor, aktorzy z teatru, w którym jest bufetową, aktualni sąsiedzi w osobach ukraińskich biznesmenów czy wreszcie miłość jej życia, przypadkowy Ukochany z podkrążonymi oczami, dużymi dłońmi i twarzą boksera – fajtłapy o znaczącym imieniu Hipolit. Gdy już w całości streści nam swe niezbyt spektakularne życie, wraca na kanapę, bo właśnie rozpocznie się dziwny seans teatru w teatrze: dwójka aktorów podniesie się z kanapy, żeby w oryginale zagrać dla niej (i dla nas) fragmenty jej ulubionej tragedii Eurypidesa. Pokaz się kończy, aktorzy wracają na kanapę, a my wreszcie możemy poskładać puzzle misternej układanki Agaty Dudy–Gracz.

Pracuję w teatralnym bufecie. Wchodzę na scenę tylko wtedy, kiedy nikt nie widzi. Wtedy jestem Fedrą. Puste krzesła słuchają mnie w oszołomieniu i płaczą pluszowymi łzami. Szczególnie porusza je scena, w której Fedra wyznaje Hipolitowi miłość – mówi w swoim monologu Pani Fedra. I tę właśnie scenę widzimy w prologu. Pani Fedra z figlarnie domalowanymi czarnymi łezkami Pierrota staje na scenie i zaczyna swój monolog. Tego wieczoru jednak krzesła nie są puste, a i w kulisach co rusz pojawia się ktoś z zespołu, niejako dogrywając naprędce Pani Fedrze jej opowieść. Zaczyna być oglądana z tyłu (koledzy) i z przodu (widownia), oceniana w różnych aspektach swojej roli (jako człowiek – opowiada przecież swoją prywatną historię – i jako aktorka, gdy opowieść ta staje się rolą). Czysta przyjemność idealnego teatralnego występu zostaje zainfekowana wstydem, odkryciem, że ktoś ją na różnych poziomach ogląda i ocenia. Jej opowieść staje się zatem „czyjąś” opowieścią i nic nie można z tym zrobić, wstyd zaczyna się rozpełzać wprost proporcjonalnie do liczby osób, które stają się powiernikami tajemnicy. Kończy, z ulgą wraca na kanapę i zaczyna oglądać wraz z innymi fragmenty Eurypidesa. Mimo że również opowiadają jej życie, ma do tego dystans, gdyż w trakcie spektaklu nikt o tym nie wie. Po pierwsze to grecka tragedia sprzed kilku tysięcy lat, po drugie jest grana w oryginale, napisy więc skutecznie budują dystans, po trzecie – proces utożsamienia się z postacią jest prywatną sprawą Pani Fedry, jest dla niej być może niezbyt miły, ale bezpieczny, pozbawiony uczucia wstydu. Po zakończeniu obu „spektakli” zbiera od kolegów (głównie Śliskiego, chyba nie do końca „śliskie”, sami bowiem wiedzieliśmy różnicę poziomów teatrów: „życia” i „dramatu”) komplementy, traktując je jako zachętę do dalszej gry. Wystąpi więc w spektaklu „nieszczęśliwa miłość do przypadkowego Ukochanego z podkrążonymi oczami, dużymi dłońmi i twarzą boksera – fajtłapy (Jerzy Górski)”, ale sama ukryje się już za tekstem Sarah Kane. Tylko czy w teatrze można się w ogóle ukryć?

fot. Przemysław Jendroska / mat. organizatora

Najmocniejszym punktem tej samonapędzającej się opowieści z wiadomym końcem jest mocna i poruszająca rozmowa Fedry (Pani Fedra, Justyna Szafran) z Hipolitem (bokser fajtłapa, Jerzy Górski). To spotkanie, które zabije obojga, choć los Hipolita zdaje się Agatę Dudę–Gracz nie za bardzo obchodzić. O jej rezultacie dowiemy się w istocie dopiero wtedy, gdy się zakończy, a z offu usłyszymy lakoniczny komunikat, że jej córka Strofa (Wiktoria Czubaszek) będzie musiała spotkać się z Eryniami. Oznacza to, że zabiła matkę, że Fedrze pękło serce w momencie, gdy usłyszała o zdradzie własnej ukochanej córki. Ten zresztą pojedynek między Fedrą i Hipolitem na emocjonalne „sztylety” wydaje się w dramacie Kane i w spektaklu Dudy-Gracz najbardziej przerażający, ale i najpiękniejszy. „Jeśli będziemy się teraz rżnąć, już nigdy nie będziemy ze sobą rozmawiać”. Fedra spełnieniem swojego pożądania zabija jego platoniczną miłość do niej, dlatego budzi się w nim nienawiść. Ta z kolei pcha go do ukarania jej za to, co mu/im zrobiła, uderza ją więc w najczulszy punkt, informując, że spał ze Strofą, podobnie zresztą jak jego ojciec Tezeusz, jej mąż. Kumulowany gdzieś na dnie duszy wstyd wybucha ze straszną, niszczącą siłą, teraz będzie musiała się jeszcze wstydzić siebie przed Ukochanym i własną córką. Oni wiedzą, wszyscy wiedzą jaka jest śmieszna, jaka żałosna. Pozostaje tylko sznur.

Gdy się przyjrzeć konstrukcji całej tej opowieści, ma się wrażenie, że dzieje się ona w głowie Pani Fedry – opuszczonej przez wszystkich nieszczęśliwej, przezroczystej kobiecie w nieatrakcyjnym wieku. Stąd te nakładające się na siebie rzeczywistości, te różne warianty opowiadania, hiperboliczne konstrukcje niektórych postaci, jakby ta skromna teatralna bufetowa na skraju załamania nerwowego próbowała się ocalić, znajdując odpowiednią formę dla swojego wstydu, który niczym niewidzialna pętla z każdą minutą coraz bardziej zaciska się na jej szyi. Szuka takiej opowieści o sobie, która zawierać szczepionkę przeciwko opinii i osądowi innych, bo tu tkwi sedno jej wstydu. Czy teatr to dobre do tego miejsce? I tak, i nie, choć obraz szczura utopionego w akwarium wydaje się nie potwierdzać, że myślą tak twórcy Fedry. Sama Pani Fedra to przecież synonim widza, który przychodzi do teatru, lubi teatr i gdzieś tam być może późną nocą lubi sobie wyobrażać, że jest na scenie i gra swojego ulubionego bohatera czy swoją ulubioną opowieść. W snach i marzeniach to stosunkowo łatwe – ale w życiu? Gdy na dodatek przychodzi grać nie tyle Fedrę czy Hamleta, ile siebie? Czemu od razu pojawia się ów flanelowy wstyd, czemu się boimy, że nas od razu rozpoznają i zdemaskują; czy to możliwe do przewalczenia? Oto pytania, z którymi zostawia nas Agata Duda-Gracz i jej aktorzy.

Fedra, czyli historia flanelowego wstydu w Układzie Formalnym nie zachwyca spektakularnością rozwiązań scenicznych, ale przecież jesteśmy w teatrze offowym, na małej scenie przy Prądzyńskiego. Dość powiedzieć, że Duda-Gracz wykorzystała warunki tego prężnego, małego teatru najlepiej, jak się dało. I jego Zespołu też. Jako doświadczona reżyserka wiedziała, że każdy spektakl musi mieć swoją lokomotywę, w związku z tym do roli Fedry zaprosiła aktorkę Teatru Muzycznego Capitol, Justynę Szafran, na co dzień grającą na macierzystej scenie w zupełnie innej konwencji. Dramatyczny potencjał Szafran nie był dla mnie tajemnicą, przynajmniej od premiery Makbeta kilka lat temu, kiedy w roli Lady Makduff, w trakcie dziesięciu bodaj minut, błysnęła przenikliwością interpretacji i siłą wyrazu oszczędnych środków, jakich użyła w tym niezapamiętywalnym, wydawałoby się na pierwszy rzut oka, szekspirowskim epizodzie. Ucieszyłem się więc, słysząc, że to ona zagra Fedrę, myśląc też o aktorach Układu Formalnego, ważne bowiem jest, żeby mieli się oni od kogo uczyć, żeby partner, ten przychodzący z zewnątrz, miał się czym dzielić, a Szafran do takich aktorek definitywnie należy. Wychodzi na scenę niezwykle skupiona, w stu procentach oddana swojej postaci, jest rzeczywiście i śmieszna, i straszna, ale w finale tego monologu śmiech po prostu zamiera w gardle. W miarę upływu czasu jej Pani Fedra zaczyna się coraz bardziej otwierać, Szafran jest po aktorsku pazerna na partnerów, zasiada na tej swojej ohydnej kanapie i chce rozmawiać, słuchać, reagować. Chce nawiązywać relacje, potrzebuje uwagi, kontaktu, jest na niego – podobnie jak siedząca w bufecie Pani Fedra – autentycznie nastawiona, ale to – zgodnie ze scenariuszem zresztą – nie zawsze się udaje. Pojawiają się też momenty wycofania, przypomnienia sobie o wstydzie, który powoduje, że Szafran błyskawicznie zwija ekspresję swojej bohaterki w rulon smutku i odrętwienia. Finałowa scena z Hipolitem jest jej popisem, ale nie byłby on możliwy, gdyby nie podobna aktorska pazerność, ale i uważność na partnerkę, manifestowana od pierwszych chwil na scenie przez Jerzego Górskiego w roli jej Ukochanego. Z pozostałej ekipy warto wyróżnić Przemysława Furdaka w roli neurotycznego Doktora oraz jeszcze jedną gościnną aktorkę z Capitolu, Emose Katarzynę Uhunmwangho, obsadzoną po warunkach w roli gwiazdy teatru, która w biednej głowie Pani Fedry materializuje się jako przyczyna jej nieszczęścia w postaci bogini Afrodyty. Na pochwałę zasługuje również autor znakomitej – jak zawsze – muzyki do spektaklu, Łukasz Wójcik Zawierucha.

A teraz czas na kilka łyżeczek dziegciu. Jako że opowieść ta ma swoją wewnętrzną hierarchię, część aktorek i aktorów UF ma odpowiednio mniejsze zadania, ale są one nie mniej ważne, niż te przeznaczone dla głównych postaci. Dlatego smutno czasem było patrzeć, jak niektórzy członkowie zespołu wykonywali swoje zadania, nie do końca rozumiejąc, w czym biorą udział. W spektaklach Agaty Dudy-Gracz wszystko ma znaczenie, dlatego nawet najmniejszy nawet aktorski epizod należy obejrzeć z każdej strony i odnaleźć jego precyzyjny sens oraz miejsce w całej opowieści. Jako że konwencja spektaklu za wyjątkiem losu Fedry jest nieco frywolna, część młodych aktorów ma dziką zabawę z portretowaniem w krzywym zwierciadle jej dziwnych światów i myśli. Aczkolwiek ta zabawa nie została wymyślona na potrzeby zespołu grającego spektakl, ale na potrzeby zderzenia smutnego losu bohaterki ze społecznym odbiorem jej zachowań czy osoby, dlatego zalecam powrót do tekstu i do zastanowienia się, po co moja postać jest na scenie. Przykładem scena z Eryniami – rozumiem, że jest grana w konwencji greckiej komedii, ale nie można też przesadzać z prywatnością, z grepsami z taką jakąś „fajnością”. Chyba nie o to chodzi, żebyśmy Erynie przede wszystkim lubili, ale o to, że one są tu z konkretnego powodu, nawet jeśli nikt prócz bohaterki w nie nie wierzy. Możemy je polubić, ale dlatego, że przede wszystkim przychodzą pomścić naszą bohaterkę, a nie mrugać okiem do widowni. Najpierw cel, potem my. Wiktoria Czubaszek wydaje mi w roli Strofy gdzieś obok postaci. Na początku myślałem, że to taki pomysł na rolę, ale niestety tak nie jest, przynajmniej nie znalazłem na to żadnych dowodów. Mam wrażenie, że ta niezwykle utalentowana aktorka zbytnio skupia się w tej opowieści na zewnętrznych rzeczach: eksponowaniu ciała, ciągłym ruchu, sztucznym śmiechu czy strojeniu min. Ciekawie wygląda pod tym względem rozmowa z matką. Szafran próbuje zmusić Czubaszek do rozmowy pod tekstem, ale ta jest na nią zamknięta, płyną słowa i szeleszczą papierem, aktorka ucieka od konfrontacji z partnerką. Pomyślałem, że to rewelacyjny początek relacji matka – córka. Kiedy jednak spektakl się skończył, poczułem rozczarowanie, bo w scenie z Hipolitem Czubaszek wciąż nie otworzyła się wystarczająco, by znaleźć w sobie powód przyjścia do Hipolita i zapytania go, czy jest winien gwałtu na jej matce. Matka nie żyje, wiele rzeczy się tu znów odkrywa, także przed Strofą, a ja mam ciągłe wrażenie ślizgania się aktorki po powierzchni rzeczy. Jakby całkiem zmyślna choreografia Piotra Mateusza Wacha uniemożliwiała słuchanie kogokolwiek. Podobnie zresztą z „Grekami”. Jeśli już nauczyło się kilkunastu linijek po grecku, za co wielki szacun, to trzeba jeszcze tę scenę po ludzku zagrać, ze sobą, partnerem, zwłaszcza, że mówi ona o gorących, palących uczuciach, nie o transporcie węgla z Pireusu do kotłowni w Atenach. Nie można więc wszystkiego zostawić ot tak, bo i tak nikt tego nie zrozumie. Dużo pracy przed Wami.

Fedra Agaty Dudy-Gracz nie jest spektaklem wybitnym, ale też nie o zrobienie arcydzieła tu chodziło. Powstała spójna i poruszająca teatralna opowieść o wymazywaniu ludzi po pięćdziesiątce, zwłaszcza kobiet, którym – to znamienne – najbardziej prawa do życia i miłości odmawiają ich własne dzieci, w anihilacji swoich rodziców widząc szansę przejęcia władzy i wprowadzania własnych porządków. Do roli kija bejsbolowego wybrała Duda-Gracz wstyd, bo hodowany przez lata w naszych małych, prywatnych akwariach nie da się tak łatwo utopić jak przypadkowy szczur. Wstydu nie trzeba nawet karmić, wystarczy tylko wyjść ze swojego małego bufetu na scenę, a reszta dokona się sama. Bez naszego udziału. Jak zawsze.

Ps. Pean na temat determinacji Zespołu Układu Formalnego jest tu: https://www.aict.art.pl/2023/03/13/tsnk-26/

Tytuł oryginalny

Moje wielkie greckie wesele – o „Fedrze, czyli historii flanelowego wstydu” w reż. Agaty Dudy-Gracz w Teatrze Układ Formalny we Wrocławiu

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła