EN

17.03.2025, 09:42 Wersja do druku

Mniej niż zero

Zero” Kuby Zubrzyckiego w reż. autora, dyplom Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Pisze Eryk Maciejowski, członek Komisji 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. mat. teatru

Polski teatr lubi się wtrącać i lubi mówić o tym, że się wtrąca, regularnie sięgając do mniej lub bardziej palącej problematyki społecznej. O ile jednak niektóre zagadnienia porusza z lubością zakrawającą o masochizm, to innych nie tyka prawie wcale. Kryzys dziecięcej psychiatrii zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii, chociaż i on pojawił się niedawno na scenie pod postacią szczecińskiego Spartakusa. Miłości w czasach zarazy w reżyserii Jakuba Skrzywanka. Teraz wzięto go na warsztat w łódzkiej Szkole Filmowej, gdzie stał się tematem jednego ze spektakli dyplomowych.

Podstawą wystawianego w Teatrze Studyjnym Zera jest mocny, drastyczny i bardzo smutny tekst Kuby Zubrzyckiego, który podjął się także reżyserii spektaklu. Rzecz traktuje o trójce nastoletnich pacjentów szpitala psychiatrycznego, Wikipedii (Julia Wojnowska i Klaudia Kuźmińska), Łapie (Kuba Sirko i Mikołaj Lubera) i Serenie (Zuzanna Kłos i Zuzanna Markowska), biorących udział w zajęciach z teatroterapii prowadzonych przez Animatora (Dorian Zypper). Po co szpital im to zorganizował? Chyba tylko po to, żeby mieli jakieś zajęcie, bo Animator nie jest psychologiem ani lekarzem. Jest tylko animatorem kultury z problemami osobistymi, któremu każe się zajmować grupą bardzo poharatanej życiowo młodzieży. Z jednej strony mamy więc porzuconego przez rodziców i molestowanego seksualnie w domu dziecka sierotę, z drugiej dziewczynę z ciężką depresją, która próbuje sprzedać w Internecie dziewictwo, a z trzeciej straumatyzowaną nastolatkę, której matka popełniła samobójstwo. Polski system opieki nie tylko nie ma środków, żeby im pomóc (brak lekarzy to tylko wierzchołek góry lodowej); on się nimi w ogóle nie wydaje interesować. W toku akcji zaufanie małoletnich pacjentów do opiekujących się nimi dorosłych zostanie kilkukrotnie wystawione na ciężką próbę, a tym, co w tej historii boli szczególnie mocno, jest fakt, że chociaż jest trochę podkręcona, to same realia i problemy bohaterów nie są ani trochę nieprawdziwe. Powiedzieć, że ta opowieść może popsuć najlepszy nawet humor, to nic nie powiedzieć. Nie umiem sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni zetknąłem się z czymś równie depresyjnym.

Twórcy robią co mogą, żeby jak najmocniej uderzyć widza i trzeba przyznać, że mają na to pomysł. Spektakl jest minimalistyczny do granic ascezy. Widzowie siedzą w niewielkiej sali, w dwóch rzędach otaczających z czterech stron pole gry, na którym nie ma żadnej scenografii (z wyjątkiem kilku krzeseł). Złudzenie uczestnictwa w zajęciach wraz z bohaterami jest więc całkowite i nie zakłócają go żadne zbędne bodźce. Tylko pod koniec spektaklu na chwilę pojawia się muzyka. Można się spierać, czy jest potrzebna, ale z życzliwości przyjmijmy, że skoro nie boli i nie przeszkadza, to przymknijmy na nią ucho. Równie niewiele dzieje się w zakresie świateł; kolejne sceny, rozgrywające się podczas kolejnych sesji zajęciowych, oddzielono wyciemnieniami. Formalnie to już wszystko; cała reszta rozgrywa się na poziomie aktorstwa.

Bohaterów jest czwórka, ale w każdego (poza Animatorem) wciela się po dwóch aktorów. Jedna osoba gra rzeczywistą postać wchodzącą w interakcje z pozostałymi bohaterami, druga natomiast obrazuje to, co dzieje się wewnątrz danej głowy. Zaletą tego rozwiązania jest możliwość ukazania przepaści dzielącej zewnętrzne zachowania i wewnętrzne stany psychiczne. Dobrze to widać w scenie, w której Animator pyta Łapę, czy ma jakąś ulubioną piosenkę i czy pamięta jej tekst. Łapa z kamienną twarzą odpowiada, że nie; w tym momencie drugi Łapa zaczyna rapować i ze sceny słyszymy bardzo emocjonalnie podawany tekst Pamiętam z klasycznego już albumu Światła miasta Grammatika. Korespondencja między zewnętrznymi i wewnętrznymi wersjami bohaterów zachodzi przez cały czas, więc warto w czasie pokazu zerkać także tam, gdzie nic na pozór się nie dzieje.

Z tym zabiegiem, skądinąd bardzo sympatycznym, wiąże się jednak pewien problem. Otóż aktorzy „wewnętrzni” zamieniają się od czasu do czasu miejscami z „zewnętrznymi”, a dzieje się tak najpewniej dlatego, że Zero to dyplom. Gdyby sztywno przywiązać aktorów do ról, to dysproporcja w ilości materiału do zagrania byłaby zbyt duża, żeby wszyscy mogli się wykazać. Bohaterowie są wszak wewnętrznie tak pokaleczeni, że niemal martwi i aktorzy ilustrujący ich stany psychiczne często robią bardzo niewiele. Gdy jedna Serena kłóci się z Wikipedią albo rozmawia z Animatorem, druga Serena siedzi skulona z boku i co najwyżej obsesyjnie muska palcem żyły na nadgarstku. Nie dopatrzyłem się niestety klucza do zamian aktorów, więc albo jest on tak głęboko zaszyty, że trudno go znaleźć, albo go po prostu nie ma. W obu przypadkach to trochę rozczarowujące, chociaż nie mówimy o czymś, co utrudnia albo uniemożliwia odbiór przedstawienia.

Spektakl jest na szczęście przyzwoicie zagrany. Nawet jeśli sporadycznie coś wybija z rytmu, to te momenty szybko idą w niepamięć skontrowane realistycznym oddawaniem silnych emocji targających bohaterami. Na korzyść aktorów działa fakt, że grają osoby z poważnymi problemami emocjonalnymi, często maskowanymi agresją albo wycofaniem, a to nie sprzyja naturalnej ekspresji. Można więc w tych nastolatków uwierzyć i to jest najważniejsze. Zdaje mi się także, że w świetle poruszanej tematyki i zaangażowania z jakim mówią o niej twórcy, utyskiwanie na formalne szczegóły spektaklu jest jakieś małostkowe. Kształt Zera służy temu, żeby widz mógł w całości skupić się na przyswojeniu treści, której ciężar emocjonalny może być dla niektórych trudny do udźwignięcia. Z tego zadania wychodzi obronną ręką.

W czasie pokazu może jednak nasunąć się pewna wątpliwość, która nie daje mi spokoju. Sceniczną opowieść skonstruowano w taki sposób, że rysującą się w finale perspektywę zbiorowego samobójstwa można interpretować jako najlepsze, a być może w ogóle jedyne możliwe pozytywne zakończenie tej historii. Twórcy manipulują widownią w słusznym celu wywarcia na niej jak największego wrażenia, ale czy można to robić igrając z romantyzacją samobójstwa? Czysto teoretycznie rzecz ujmując, jakiś zagubiony widz lub widzka może to odebrać jako zachętę do zrobienia czegoś głupiego. Przypadkowe potrącenie kamyka w górach może przecież wywołać lawinę i co z tego, że niechcący? Takie historie już się zdarzały i chociaż można powiedzieć, że to wliczone ryzyko (a teatr lojalnie ostrzega na swojej stronie, że spektakl porusza treści suicydalne), to stosowanie podobnych chwytów jest jednak obarczone dużym ryzykiem. A z drugiej strony patrząc: czy ta historia zadziałałaby równie mocno, gdyby z tego chwytu zrezygnować? Nie wiem. Może zresztą przesadzam? Może chodzi tu tylko o zwykłe wyciskanie łez, a ja dopowiadam niepotrzebnie resztę? Pozostaje faktem, że kierunek, w jakim rozwija się fabuła Zera, jest konsekwentny i spójny, nawet jeśli budzi na różnych poziomach dyskomfort.

Po pokazie trudno o dobre samopoczucie, bo to wyjątkowo przygnębiający spektakl. Poruszony temat nie jest ani medialny ani pociągający, a już na pewno nie ma łatwego rozwiązania, które dałoby się szybko zaaplikować po zdobyciu aprobaty społeczeństwa. Szkoda. Dobrze jednak, że ktoś próbuje o nim przypomnieć światu i zależy mu na tym tak bardzo, że robi to w formie studenckiego dyplomu, w zasadzie bez szans na zdobycie szerszego rozgłosu. Jest w tym jakiś desperacki heroizm, którego nie można zignorować. Jego istnienie oznacza, że może z tym światem nie jest jeszcze tak najgorzej. Może jest nadzieja, że uda się go zmienić na lepsze.

***

Kuba Zubrzycki ZERO. Reżyseria: Kuba Zubrzycki. Premiera w Teatrze Studyjnym w Łodzi 7 grudnia 2024.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Eryk Maciejowski

Data publikacji oryginału:

17.03.2025

Wątki tematyczne