„School of Rock” Andrew Lloyda Webbera, Juliana Fellowsa, Glenna Slatera w reż. Jacka Mikołajczyka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska na blogu „Z Pierwszego Rzędu”.
Jak myślicie – co mogło być efektem spotkania autora tekstów do piosenek Disneya, scenarzysty historycznego serialu „Downtown Abbey” oraz twórcy „Upiora w operze”? Rock oczywiście! A nawet… „School of Rock”!
Glenn Slater (ten od Disneya), Julian Fellowes (ten od serialu) i Andrew Lloyd Webber (wiadomo) zrealizowali wspólnie musical na podstawie filmu pod tym samym tytułem i w 2015 roku zaprezentowali go na scenie nowojorskiego Winter Garden Theatre, gdzie pozostał przez kolejne cztery lata.
Deweya Finna wyrzucono z kapeli, którą sam założył. Mieszka kątem u przyjaciela, Neda. Jego dziewczyna, Patty, nienawidzi Finna z całego serca. Właśnie stracił robotę w sklepie płytowym. Najdelikatniej mówiąc – nie wiedzie mu się najlepiej.
Pewnego dnia odbiera telefon z propozycją pracy… – nie, nie dla siebie, dla Neda. A ponieważ dramatycznie potrzebuje gotówki na czynsz, decyduje się na oszustwo i już następnego dnia, „nieco” spóźniony, stawia się w prestiżowej szkole Horace Green (która jest prawie jak Hogwart, tylko zupełnie pozbawiony magii), by podjąć niechcianą misję niesienia kaganka oświaty. Uczą się tu dzieci rodziców, którzy płacą za edukację grube pieniądze i mają wysokie wymagania zarówno wobec swych pociech, jak i ich nauczycieli. Kiedy okazuje się, że małe robociki w mundurkach potrafią grać na instrumentach, Dewey stawia wszystko na jedną kartę – stworzy rockandrollowy zespół, razem z nim zwycięży w konkursie „Bitwa gigantów”, zarobi forsę i zyska sławę. Tymczasem wszyscy muszą zachować całkowitą dyskrecję – pomysł nie zyskałby aprobaty ani pozostałej kadry nauczycielskiej, ani zasadniczej pani dyrektor, ani rodziców.
Ja natomiast nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli napiszę, że zderzenie świata surowych zasad i rockandrollowego szaleństwa będzie miało konsekwencje dla wszystkich, a nauczyciel z przypadku i jego uczniowie wiele się od siebie nauczą. Takie fabuły często są przewidywalne; ich siła wyrasta z inscenizacji. Polską prapremierę „School of Rock” wyreżyserował Jacek Mikołajczyk – człowiek-orkiestra rodzimej sceny musicalowej: reżyser, tłumacz, teatrolog, naukowiec i popularyzator gatunku. Dopracowany w każdym aspekcie spektakl, który można oglądać od 6 czerwca w chorzowskim Teatrze Rozrywki, dowodzi jego wprawy i biegłości. Nie ma wątpliwości, że także tym razem jest co oglądać – i czego słuchać!
Aby rockowa szkoła mogła ruszyć z przytupem, trzeba było przede wszystkim przeprowadzić do niej nabór. Zadanie z gatunku karkołomnych, bo to na barkach młodych artystów w dużej mierze spoczywa ciężar powodzenia przedstawienia. Powinni przekonująco zagrać swoich bohaterów, wśród których, jak to w klasie, są różne osobowości: przemądrzała kujonka, wesołek-rozrabiaka, cichy okularnik… Ale muszą także śpiewać, tańczyć i grać na instrumentach.
Powiedzieć, że w Chorzowie sprostano wyzwaniu – to nic nie powiedzieć. Wyłonieni w kilkuetapowym castingu uczestnicy z różnych stron Polski stworzyli prawdziwie rockandrollową drużynę. Ogromna w tym zasługa wspomnianego Jacka Mikołajczyka, mającego już doświadczenie w pracy z dziecięcą obsadą (zrealizował m.in. „Matyldę” w macierzystej Syrenie i bydgoskim Teatrze Kameralnym), a także asystenta reżysera, Huberta Waljewskiego. Połączenie dziecięcej żywiołowości i naturalności oraz drobiazgowe wypracowanie scenicznych reakcji pozwoliło na zbudowanie roli przez każdego z młodych artystów.
Świetna jest Łucja Dobrogowska jako przebojowa, wygadana Summer. Skupia uwagę Emilia Harnasz w roli Katie – nieśmiałej wiolonczelistki, która staje się odważną basistką. Kiedy zamknięta w sobie Tomika (Emilia Lasak) zaczyna śpiewać „Amazing Grace”, zarówno Dewey, jak i widownia nie mają wątpliwości, że właśnie objawił się wielki talent. Klasyczny pianista Lawrence (Kacper Maladyn) odkrywa w sobie rockowy pazur. Zdecydowany Freddie zagrany przez Kacpra Wachowskiego od początku wie, czego chce, i szybko staje się sprzymierzeńcem nauczyciela. Julian Ruciński (Zack) ujawnia talent kompozytorski, a potem zachwyca gitarowymi solówkami. Matthew w wykonaniu Pawła Cioska to majstersztyk. Chyba nie ma nikogo, kto przyjąłby obojętnie jego scenę „umierania”.
Ale brawa należą się całej dziecięcej obsadzie: Zofii Bagińskiej, Laurze Długokęckiej, Hanie Knopik, Agnieszce Marcinkiewicz, Alicji Nowak, Adamowi Kwapisowi, Janowi Jałoszewskiemu, Jakubowi Jendryce i Adamowi Rządkowskiemu. Każdy daje z siebie wszystko, a kiedy ekipa z Horace Green wspólnie wykonuje „Postaw bucom się” czy „Odpalać czas”, nikt nie jest w stanie jej zatrzymać (i spróbowałby tylko ktoś podskoczyć!).
W trakcie prapremierowego spektaklu tańczącej dziewczynce spadł but, a jeden z chłopaków potknął się o podest. Trzeba było widzieć, z jakim profesjonalizmem ci bardzo młodzi ludzie poradzili sobie z niespodziewanymi sytuacjami. Czapki z głów!
Jestem przekonana, że pozostałe dzieci (obsada jest podwójna) radzą sobie z każdym zadaniem równie dobrze.
Powiada się, że hollywoodzcy aktorzy najbardziej obawiają się grania z dziećmi i psami, bo to partnerzy, którzy kradną uwagę widzów. Na szczęście w Teatrze Rozrywki jest Jakub Wróblewski – człowiek, który ma rockandrollowy power, kawał głosu, mnóstwo osobistego uroku, a byle dziecko mu nie straszne. Gromada dzieciaków… – ok, to nieco trudniejsze, ale jeśli doradzało się współlokatorowi-niespełnionemu aktorowi, który postanowił robić karierę jako aktorka (zainteresowanych odsyłam do „Tootsie”) – z tym wyzwaniem też można sobie poradzić.
Wróblewski w naturalny sposób nawiązuje kontakt z dziećmi, co pozwala mu na wydobycie komediowego potencjału roli. Jest wiarygodny także w scenach dramatycznych. Dewey naprawdę słucha uczniów i traktuje ich serio – nie jak automaty, którymi trzeba sterować, by poszły we wskazanym przez dorosłych kierunku. Aktor daje mu skrywaną głęboko wrażliwość, luz i mnóstwo pasji. To sprawia, że jego bohaterowi się kibicuje, mimo że jest niedojrzałym, niedomytym, niepłacącym czynszu, ciągle spóźnionym typkiem, który oszukuje przyjaciela. Warto też wspomnieć o niebywałej kondycji aktora – po ponadtrzygodzinnym spektaklu, w którym na przemian (albo jednocześnie) gra na gitarze, śpiewa, tańczy, skacze i biega – schodzi ze sceny o własnych siłach!
Rosalie Mullins, dyrektorka Horace Green, nie toleruje przekraczania zasad, jest obowiązkowa i dyryguje wszystkimi – dosłownie i w przenośni. Z czasem, pod wpływem niesubordynowanego nauczyciela, wyzwala się z ograniczeń, które sobie narzuciła. Tę kreację Wioletta Białk może dodać do kolekcji swoich różnorodnych, pierwszorzędnych ról. A to, że mistrzowsko wykonuje zarówno song „Gdzie znajdę rocka”, jak i mozartowską arię Królowej Nocy, nikogo, kto zna jej umiejętności, nie zaskakuje.
Pozostali „duzi” aktorzy mają możliwość zaprezentowania się w mniejszych rolach charakterystycznych. Hubert Waljewski i Wiola Malchar-Orynicz grają po raz kolejny parę, z czym bardzo im do twarzy. Zahukany Ned i krzykliwa, trzymająca chłopaka pod pantoflem Patty tworzą zabawny duet. Piotr Brodziński i Sławomir Banaś z humorem i ujmującym czarem portretują ojców Tomiki. Marty Tadli jako nieznoszącej sprzeciwu pani Sheinkopf słucha nawet dyrektor Mullins. Warto też wspomnieć o special apeearance Aleksandry Gajewskiej, dyrektorki Teatru Rozrywki (w której scenie – niech to pozostanie niespodzianką).
Grzegorz Policiński stworzył okazałą, funkcjonalną scenografię (chociaż częste wprowadzanie na scenę szkolnych ławek musiało być wyzwaniem). Reżyser świateł Artur Wytrykus sprawił, że widzowie mogą się czasem poczuć jak na rasowym koncercie. Choreografia Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki wykorzystuje naturalną energię grających dzieci, jest żywiołowa i nieprzekombinowana. Dyrygent Michał Jańczyk prowadzi towarzyszący spektaklowi zespół z iście rockowym ogniem.
Spośród kostiumów Anny Chadaj zwracają uwagę eleganckie mundurki uczniów prestiżowej szkoły. Kiedy dzieci zyskają własny głos, ubiory zostaną podkręcone różnymi dodatkami: skórzanymi kamizelkami, kurtkami, okularami czy nakryciami głowy. Nauczyciele w beżach, szarościach i „grzecznych” sweterkach są bezwolnymi wykonawcami poleceń dyrekcji i rodziców (w każdym aspekcie przerażająca to dla mnie jako belfra wizja).
Warto także zwrócić uwagę na ciekawy program w formie elementarza szkolnego oraz plakat, którego współautorami są członkowie dziecięcej obsady spektaklu.
Rozrywkowy musical dla całej rodziny, jakim niewątpliwie jest ‘School of Rock”, dotyka też wielu istotnych zagadnień, takich jak bycie sobą, granica między indywidualizmem a konformizmem, realizowanie marzeń. Najważniejszy jest jednak wątek relacji rodzinnych. Ukazani w przedstawieniu rodzice abdykują z roli wychowawców swoich dzieci, nie mają dla nich czasu albo lepią na swój obraz i podobieństwo i stawiają nierealne wymagania, próbując dopasować pociechy do wyimaginowanych wzorców. Ich działania są bardzo bliskie temu, co można obserwować w realnym, zupełnie nieteatralnym świecie. To dlatego utwór „Ty nigdy mnie nie słuchasz” jest jednym z najbardziej przejmujących momentów spektaklu.
„School of Rock” to dynamiczna, pulsująca rockowym rytmem, świetnie wyreżyserowana, zagrana i zaśpiewana opowieść. Płynąca z niej energia unosi się wysoko ponad dachami i wieżyczką chorzowskiego teatru. Warto łapać bilety na jesienny set – ostatnie jeszcze się ostały. They rock you like a hurricane!