„Mizantrop” Molière'a reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Jak mówi Jan Englert, „Mizantrop” Molière’a to tekst inteligentny, więc warto go wystawić dla niego samego. Zabawa formą, zabawa w teatr, udaje się pod warunkiem poziomu wykonania najwyższej próby. Więc w Narodowym dostajemy taki poziom. Ale i sporą dawkę mądrej nieoczywistości, rzadkiej w teatrze współczesnym.
Ile razy zdarzało mi się, ze oglądałem jedno z najlepszych przedstawień roku pod sam jego koniec? Tak jest w przypadku „Mizantropa” Molière’a, którego przyrządził Jan Englert na najmniejszej scenie Studio Teatru Narodowego.
Sam Molière w polskim teatrze anno domini 2022 nie jest niespodzianką. Mamy jego 400. urodziny. Pełno go na różnych scenach, dopiero co oglądałem tegoż „Mizantropa” w łódzkim Teatrze imienia Stefana Jaracza, w reżyserii Edwarda Wojtaszka. Aktor, reżyser i autor z XVII wieku pozostał w Polsce popularny. Grywa się go, ba szuka w jego tekstach rozmaitych współczesnych sensów.
Kremowy ptyś i nieoczywistości uchwycone
Englert nie uchyla się od tych poszukiwań, choć w wypowiedziach publicznych, między innymi w wywiadzie ze mną, przyznał, że pytania o szczerość i obłudę mają nieco inne znaczenie dziś, w czasach, kiedy wszystko jest na sprzedaż, choćby dzięki mediom społecznościowym. Tyle że jak mówi, to tekst inteligentny, więc warto go wystawić dla niego samego. Codzienny repertuar to golonka, a jemu zachciało się przyrządzić kremowego ptysia. Zabawa formą, zabawa w teatr, udaje się pod warunkiem poziomu wykonania najwyższej próby. Więc tu dostajemy taki poziom.
- Spytano mnie, co mnie najbardziej interesuje w teatrze. Odpowiedziałem, że teatr – mówi dyrektor artystyczny Narodowego. To teatr, który nie poucza, nie wrzeszczy ze sceny, wybiera inteligentną grę z widzem. A przy okazji piekielna niejednoznaczność, nieoczywistość tekstu „Mizantropa”, wystawionego po raz pierwszy w roku 1661, jest nadal ciekawa, nadal żywa, może bardziej niż wiele wykwitów dramaturgii współczesnej. Choć Englert tekst trochę przyciął, nie uronił z tego buszowania w ludzkich naturach ani kropelki.
Dostajemy tu igraszki czasem. Znakomite tłumaczenie Jerzego Radziwiłowicza czyni teksty molierowskie na wskroś współczesnymi, choć błąkają się w nich dawne realia, bohaterowie zajeżdżają karetami i powołują się na swoją obecność na królewskim dworze. Englert rezygnuje z wiernego oddawania litery tamtej epoki. Panowie noszą fantazyjne stroje imitujące dworskość, jednak nie wzięte z czasów Ludwika XIV, panie mają fantazyjne kostiumy tylko odrobinę archaizowane i oddające ich naturę, a główny bohater Alcest jest ubrany w zasadzie współcześnie (zadbała o to wszystko Martyna Kander). Czy dlatego, że ma być nam jednak do niego bliżej niż do pstrokatego tła? Że jest bohaterem, z którym możemy się nie utożsamiać, ale któremu najłatwiej nam współczuć?
Dostajemy starą powieść Orzeszkowej opowiedzianą w konwencji baśni, chwilami prześmiewczej, chwilami poetycznej. Ale czy bajką jest tu mocny ładunek fascynacji polskością? Mam wrażenie, że o tym…
Także mebelki Martyny Kander są tylko nieznacznie, za to groteskowo staroświeckie. Skądinąd cały czas za konwencjonalnym salonem widzimy głębię, po trosze mroczną rupieciarnię, w której rozgrywają się niektóre, niekiedy równoległe scenki (Englert lubi podwójne plany). Muzykę skomponował Paweł Paprocki, jeden z muzykujących aktorów Narodowego, który gra tu Filinta. Jest ona chwilami bombastyczna, chwilami żartobliwa, ale z pewnością nie imituje baroku. Za to świetnie buduje klimat, przyśpiesza akcję.
Także obyczaje są miejscami bliższe naszym czasom niż Ludwika XIV. W tekście Alcest jest wielbicielem Celimeny, być może jej narzeczonym (pytanie na ile formalnym). Tu ta para sypia ze sobą. Czy było to możliwe w wieku XVII? Celimena była osóbka samodzielną, wdówką. Może więc tak, może nie. Ale mówią do siebie per „pan”, „pani”, także bez obecności innych osób, także w łóżku. Mamy tu więc pewien rodzaj uwspółcześnienia tego, co widzimy, kontra temu, co słyszymy. Ale przecież nie nachalny to zabieg, dający za to dodatkowe, komiczne efekty.
O czym to jest? Alcest to człowiek pryncypialny. Już samą nadmierną uprzejmość wobec innych uznaje za niedopuszczalne pochlebstwo. Walczy o prawdę, którą wali innych po oczach. Tyle że jest więźniem miłości do Celimeny, zachowującej się kompletnie sprzecznie z jego kanonami moralnymi. Można go uważać za bojownika. Można za człowieka owładniętego pychą, co wypomina mu jedyny przyjaciel, Filint. To jego podejście do świata wydaje się bardziej ludzkie.
Rzecz cała zaczyna się dysputą, jak należy się poruszać w świecie. I od razu powiedzmy: Molière nie jest tutaj zerojedynkowy. Po części był taki w „Świętoszku” czy w „Chorym z urojenia”. Tam wiemy, kto jest dobry, a kto dotknięty defektami. Ale już nie w „Don Juanie”, którego ładnie pokazał ostatnio Piotr Kurzawa w warszawskim Teatrze Polskim. I nie w „Mizantropie”.
Nie dotyczy to tylko tytułowego bohatera, który skądinąd raz za razem popada w sprzeczności w swoim moralistycznym zapale. Ale weźmy konfrontację między Celimeną a starszą od niej Arsinoe. Ta druga wypomina tej pierwszej niestałość, zbytnią swobodę. Ale młoda wdowa dźga w odwecie moralistkę zarzutem obłudy. W zasadzie obie mają rację. Ja zawsze nazywałem takie sceny „pojedynkiem potworów”. To się skądinąd świetnie ogląda.
Choć oczywiście interpretacji może być więcej. Michał Mizera zauważa w ciekawym eseju zamieszczonym w teatralnym programie, że niestałość Celimeny i jej zabawa ludźmi mogły mieć wymiar emancypacyjny w świecie zdominowanym przez mężczyzn. No tylko że jeśli przeniesiemy fabułę w bliższe nam czasy, nacechowane równouprawnieniem, ta wymowa co najmniej się stępia. Skądinąd Molière nie daje tu wyraźnych tropów, jedynie sygnały.
Ten tekst, komunikatywnie podawany przez aktorów Teatru Dramatycznego, jest jednak czymś więcej niż publicystyka, i czymś więcej niż sztuczka formalna. Piszę o tym z żalem. „Zamek” to przedostatnia…
Podobnie Alcest - czy nosicielem buntu musi być ktoś aż tak bardzo pozbawiony elementarnej empatii, także wobec ludzi, którzy są mu życzliwi i nie zasługują na złe traktowanie? Ta względność wszystkiego daje efekt szarości i czyni finał podwójnie gorzkim. Bo i Alcest i Celimena ponoszą porażkę (choć chyba jeszcze nie klęskę). Stawka jest tu niższa niż w „Świętoszku”, gdzie w finale chodzi o życie rodziny Orgona czy w „Chorym z urojenia”, gdzie w okrutny sposób gra toczy się o szczęście dziewczyny. Tu wszystko jest relatywne, więc istotnie, w tym Englert ma rację, bardzo bliskie wyborom i finałom z naszych czasów. Choć zarazem prowokuje do pytań i do ocen. Ba, do sporów.
To jednak jest komedia
A zarazem… Michał Mizera pisze, że „Mizantrop” to już nie komedia, a jeszcze nie tragedia. Z pewnością zakończenie każe myśleć o dylematach z tego tekstu serio. Niemniej choć tak jak w „Don Juanie” Molière nie zadbał o happy end, ma on całkiem spory potencjał komediowy. Englert rozumie to i czuje jak mało kto. Niektóre inscenizacje czyniły tę sztukę niemal posępną. Tak odebrałem choćby wersję łódzką, pomimo przerysowań poszczególnych postaci. Ten reżyser zaś mówi nam: pomyślcie, ale po drodze także się pobawcie.
Mamy więc Oronta, wchodzącego na scenę ledwie dwa razy, ale chyba najbardziej wyraziście zarysowanego przez Przemysława Stippę, aktora z wielkim i do tej pory mało wykorzystywanym potencjałem komediowym. Stippa gra zgodnie z tekstem postać napuszoną i straszną, choć w swojej drugiej scenie nie pozbawioną subiektywnych racji. Ale jak gra! Tu każde spojrzenie, skurcz ust, zerknięcie, każda mina, modulacja głosu coś znaczą. I śmieszy to wszystko, i budzi szerszą refleksję na temat międzyludzkich relacji.
Dwa markizowie: Akast i Klitander zostali kapitalnie poprowadzeni przez Roberta Jarocińskiego i Huberta Paszkiewicza, ich chełpliwa pstrokatość czyni końcowy sąd nad Celimeną dwuznacznym, bo przecież sami uczynili ze zwodzenia rzemiosło. Czekałem zwłaszcza na popis Jarocińskiego, aktora obdarzonego świetną vis comicą. Nie zawiodłem się. Reżyser zabawił się dodatkowo fizjonomiami. Akast ma być według listu Celimeny „małym markizem”. Jarociński bije nas po oczach kontrastem, ale czyni to bez typowej dla fars z teatrów komercyjnych nadmiernej szarży.
Arsinoe Beaty Ścibakówny to kolejny przykład subtelnego humoru w portretowaniu swojej postaci. Ta hipokrytka z zasznurowanymi usteczkami, dewotka w czerni, naładowana żądzami i zawiścią, daje kilka smacznych koncercików.
Zastanawiałem się za to nad Celimeną z tej wersji. Justyna Kowalska jest chwilami grubiańska, prawie wulgarna, jakby ją przeniesiono w tamten świat z jakiegoś współczesnego klubu muzycznego. Ale to chyba zgodne z intencjami Englerta, który wyraźnie miał ochotę na wędrówki między epokami. Skądinąd jednak aktorce wystarczy subtelności, aby swoimi gestami, miną, mową ciała odrobinę Celimeny pobronić. Ostateczny wyrok: dobra czy zła, jednak nie zapada.
Bardziej jednoznaczne i równocześnie mniej zabawne postaci: Elianta Edyty Olszówki i Filint Pawła Pawrockiego rezonują z wdziękiem. Poza wszystkim świetnie żonglują wierszem, to zresztą dotyczy całej tej doborowej ekipy. Na koniec zostawiłem sobie Alcesta Grzegorza Małeckiego.
Jest on najbardziej współczesny, nie tylko z powodu przebrania w prosty strój, jaki noszą znajomi faceci. Widzimy go na początku jako trenującego na gruszce pięściarza. Skądinąd w łódzkim „Mizantropie” Alcest też zaczyna spektakl jako amator sportów. Małecki gra swojego bohatera trochę inaczej niż reszta aktorów, choć w kilku momentach także bawi się jego tyradami czy lamentami. Ale nie jest postacią z karykatury, a przemawia jakby bezpośrednio do nas. To pytanie, na ile uznamy go naszym bohaterem. No i pomimo tysięcznych błędów swojego bohatera, umie jednak apelować do widza o jego ułaskawienie.
Są jeszcze trzej najmłodsi aktorzy: Robert Czerwiński, Mariusz Urbaniec i Damian Mirga, w rolach służby i postaci urzędowych. Dopełniają atmosferę krotochwili, a równocześnie tworzą tło także odrobinę osaczające Alcesta. Znam całą trójkę z większych, bardzo udanych ról. I cieszę się, że są tu tak sprawnym supportem dla starszych od nich mistrzów.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Alcest powołuje się na dawne czasy, kiedy było uczciwiej, lepiej, bardziej prostolinijnie. Można wątpić, czy epoka Henryka IV albo Ludwika XIII tak naprawdę stanowiły oazę prawości. Kluczem do ludzkich grzechów jest tu raczej sama natura dworu, co zresztą też jest w kilku momentach sugerowane. Dalej Molière pójść nie mógł, choćby z uwagi na cenzurę i rolę królewskiego mecenatu.
Można do woli debatować, czy podstawowa reżyserska sztuczka Grzegorza Wiśniewskiego, cudzysłów dotyczący historycznych realiów, jest szczęśliwa. Bo przecież bilans okazuje się dodatni, właściwie…
Ale warto się przy tej figurze oglądania się do tyłu zastanowić, czy tradycja zawsze jest zła, a nowsze jawi się jako lepsze. Może to choć częściowa i warunkowa rehabilitacja konserwatysty, nawet jeśli jest tak wkurzający jak Alcest? Choć skądinąd mamy tu także „konserwatywną” Arsinoe.
Nie warto, ale trzeba obejrzeć tego „Mizantropa”. Każdy, kto lubi teatr oparty na zręcznie, komunikatywnie używanym słowie, powinien to uczynić.