EN

28.03.2025, 09:29 Wersja do druku

Miłośnicy

Rozmowa Pawła Zaręby z Janem Peszkiem.

fot. Magda Hueckel / mat. Narodowego Starego Teatru w Krakowie

Paweł Zaręba: Kiedy czytałem o przedstawieniach Teatru Łaźnia Nowa, natknąłem się na fragment opisu jednego z nich, który brzmiał: „spektakl o ideałach, o wolności i hipokryzji”. Pomyślałem sobie, że na pewno zagrał w nim Jan Peszek.

Jan Peszek: Tak, Klub miłośników filmu „Misja” w reżyserii Bartosza Szydłowskiego. Był to spektakl, który wymykał się oczekiwaniom i kategoriom przedstawienia teatralnego. Szydłowskiego zawsze bardzo interesuje szerokie spektrum znaczeń, jakie dana sztuka porusza. W tym wypadku był to bardzo znany swego czasu amerykański film, który najbardziej, w moim odczuciu, dotyka tematu zniewolenia. Szeroko rozumiana wolność jest dla mnie osobiście ważna w życiu. Pacyfikacja Indian w Ameryce Południowej przez Hiszpanię i co najmniej dwuznaczna misja kościoła katolickiego to tematy, które działają na mnie jak, żeby użyć takiej hiszpańskiej formacji myślowej, płachta na byka. Zawsze myślałem nieobojętnie o wielkich zabójstwach kultur, wielomilionowej pacyfikacji Ameryki Północnej, o ofiarach tamtych wydarzeń. W każdym razie nie rozwodząc się mocno nad samą historią faktograficznie, jej wymiar intelektualny sprawił, że od razu zgodziłem się przystąpić do projektu, ponieważ zawierał on w sobie całą masę dotykających mnie osobiście historii, wobec których jako człowiek nie wyobrażam sobie pozostawać obojętny. Chcę też powiedzieć szerzej, że Szydłowski niezależnie od tego, jaki tekst realizuje, nakłuwa w każdym z nich problemy społeczne i filozoficzne. W przypadku Klubu miłośników... znalazło to swoje odzwierciedlenie w zaproszeniu przez niego do udziału w spektaklu grupy miłośników teatru. Tytuł jest wielopoziomowy, dlatego, że w przedstawieniu zagrała ponad dwudziestka osób spoza zawodu aktorskiego. Nie chcę powiedzieć amatorów, ale jeśli użyć tego słowa, to wyłącznie w znaczeniu amatorów teatru, kina i sztuki.

P.Z.: To niecodzienna decyzja, by zatrudnić do grania w spektaklu tak dużą grupę osób niemających wykształcenia aktorskiego.

J.P.: Ale to też nie był ani pierwszy, ani ostatni raz, kiedy pojawiali się na scenie Łaźni. Współpracują po dziś dzień z Szydłowskim. Myślę, że możliwość obcowania z zawodowymi aktorami daje im poczucie dodatkowej wartości. Muszę powiedzieć, że praca z nimi była dla mnie niesamowicie ciekawym doświadczeniem. Byli fantastyczni, niezwykle kontaktowi, a co więcej, skuteczni aktorsko. Zawsze patrzę z ogromnym zachwytem na ludzi, którzy, użyję tego słowa świadomie, grają w sposób odmienny niż ja. Nie są skażeni tą profesjonalnością, od której aktorzy zawodowi nie są w stanie się odczepić. I oprócz patrzenia z zachwytem, patrzyłem z zazdrością, bo jestem już mocno skażony zawodem, który uprawiam. Moje swego rodzaju dziewictwo straciłem już bardzo dawno. To jest szalenie niepopularny wątek w naszym środowisku, rzadko się go porusza, ale taka jest prawda. Dlatego chciałbym jeszcze raz wyartykułować, że właśnie spotkanie z tą grupą ludzi było dla mnie inspirujące i ważne. Grałem wysłannika kościoła katolickiego, który rzekomo miał nawracać i opisywać całą tę historię, oni zaś reprezentowali Indian, czyli ludzi wpuszczonych w pułapkę kultury europejskiej, chrześcijańskiej, na końcu której było oczywiście całkowite odebranie im wolności. Fantastyczni zawodowi aktorzy grali napastników i agresorów, a niezawodowi tych, których pozbawiono wolności. To najważniejsze doświadczenie, które zapamiętałem z Misji. Teraz przypomniała mi się też fantastyczna scenografia Małgorzaty Szydłowskiej, która dziwnie łączyła wątki filmowe i przenikała je z teatralnością. Wydaje mi się też, że w tym przedstawieniu bardzo było widać odciśnięty charakter Szydłowskiego jako artysty i reżysera. Graliśmy ten spektakl z bardzo dużym powodzeniem.

P.Z.: Wcześniej zagrał pan w przedstawieniu Wejście Smoka. Trailer w reżyserii Szydłowskiego.

J.P.: To był spektakl o rozprawianiu się z mitem. Historia chłopaka, który w wieku osiemnastu lat uciekł z Hongkongu po konflikcie z tamtejszą mafią i dzięki wujkowi znalazł się w Nowym Jorku, gdzie – jak wszyscy wiemy – zrobił karierę w gatunku rozrywkowego filmu sensacyjnego. Podbił nim cały świat, a filmy ze sztukami walk azjatyckich do dzisiaj są popularne. Zagrałem Bruce’a Lee. To wyzwanie było dla mnie szalenie ekscytujące, ponieważ Szydłowski doskonale wyczuł moją skłonność do balansowania na granicy kiczu i uwielbienie do pastiszu, ale przy zachowaniu prawdy i autentyczności. Usiłowaliśmy sportretować Bruce’a Lee z udziałem kilkunastu prawdziwych mistrzów sztuk walk wschodnich, wśród których był mistrz świata Muay Thai Rafał Simonides, z którym do dzisiaj utrzymuję kontakt. Bardzo przyjemnym, acz niecodziennym doświadczeniem jest spotkać się na scenie z mistrzem świata w sztukach walki. W spektaklu był obecny piętnastominutowy pokaz w różnych stylach walki, na który publiczność chętnie przychodziła jako na coś innego, niespotykanego na co dzień w teatrze. Postindustrialna przestrzeń Łaźni jest na tyle uniwersalna, że świetnie sprawdza się do różnego rodzaju eksperymentów teatralnych. Szydłowska zresztą świetnie potrafi tę przestrzeń animować jako scenografka. Przygoda ze spektaklem Wejście Smoka. Trailer była dla mnie podwójnie ciekawa również dlatego, że grałem w nim z synem Błażejem, który wcielał się w postać syna Bruce’a Lee Brandona, który z kolei zginął na planie filmowym przez rzekomo omyłkowo naładowaną ostrą amunicją broń. Sam Bruce Lee także zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.

P.Z.: Jak widoczne miejsce na teatralnym pejzażu Krakowa zajmuje Łaźnia?

J.P.: Nowa Huta, znajdując się na obrzeżach Krakowa, zawsze była trochę miastem satelitarnym, a dzięki pracy Szydłowskich stała się swego rodzaju centrum. Działania społeczne, które podejmują, jak chociażby gromadzenie wokół siebie wspomnianych już miłośników teatru, z całą pewnością jest ewenementem. Angażują bowiem nie tylko mieszkańców Nowej Huty, lecz przecież też ludność krakowską. Te związki z mieszkańcami są bardzo silne i stanowią niepodważalną wartość dla miasta, bo łączą ludzi i angażują ich w życie nie tylko tego miejsca, ale i całego Krakowa.

P.Z.: I Szydłowscy robią to konsekwentnie od wielu lat.

J.P.: Tak. Szydłowski jest fantastycznym organizatorem rzeczywistości teatralnej i tej wokół teatru. Ma niezwykłe umiejętności menedżerskie i unikatową wyobraźnię. Przy okazji Wejścia Smoka. Trailera zorganizował bardzo kameralny wyjazd do Hongkongu i klasztoru Shaolin tytułem zbliżenia się do tematu spektaklu, ale też celem nakręcenia filmu o relacjach ojcowsko-synowskich Bruce’a i Brandona. Film powstawał podczas całego naszego pobytu i były to oczywiście nasze wariacje na ten temat, ale znaczna część materiałów weszła do spektaklu. Byliśmy w miejscach, w których Lee autentycznie trenował, choć, co ciekawe, miejscowa ludność o tym nie wiedziała. Tam też odbyliśmy z moim synem kilkudniowy trening z mistrzem sztuk walki, a czasem towarzyszył nam na nim również Szydłowski. Mówię o tym w kontekście pańskiego pytania, by pokazać, jak szerokie myślenie organizacyjne przejawia Szydłowski.

fot. mat. teatru

P.Z.: I potrafi celnie wyłapać zdolnych młodych artystów, którym daje szansę rozwijać się w Łaźni, jak na przykład Mateuszowi Pakule.

J.P.: W jego teatrze chyba od zawsze znajdują schronienie debiutanci. Pakuła debiutował jako reżyser własnego tekstu Pluton p-brane o rzekomym odkrywcy Plutona. Przejmujący tekst, którym można się zachwycić z tysiąca powodów. Graliśmy z powodzeniem ten spektakl we troje, z Zuzanną Skolias i moim studentem Mikołajem Karczewskim. Myślę, że nie ma innego miejsca w Krakowie, w którym ten przepiękny tekst tak by pasował.

P.Z.: Z Pakułą współpracował pan już wcześniej, wystawiając jego tekst Sło.

J.P.: Pisarstwo Pakuły jest przejmujące. Każda jego nowa książka dostarcza mi niecodziennych emocji. Jest w jego twórczości coś błyskotliwego, pewien rodzaj czarnego humoru, bardzo inteligentnego. Wspomina pan Sło z Wrocławskiego Teatru Lalek, opowiem, jak doszło do tej pracy. Czytałem książkę Jana Zielińskiego Słowacki. SzatAnioł o Juliuszu Słowackim, która mnie w przedziwny sposób przejęła. Odsłaniała ona bowiem kompletnie inne oblicze Słowackiego, właściwie kompromitując całkowicie mit o nim. Uwydatniała chociażby jego homoseksualizm i wywróciła do góry nogami wszystko, co myślałem, że o nim wiem. Byłem naprawdę zszokowany po jej lekturze. Zwróciłem się do Pakuły jako w mojej ocenie jedynego pisarza, który był w stanie podjąć się tematu, i powiedziałem mu: „Słuchaj, jest taka teatralna inicjatywa, w której interesuje mnie właśnie ten rodzaj prowokacji, ale nie dla samej prowokacji – zróbmy to, a zobaczysz, że młodzież oszaleje”. I tak się stało. Pakuła napisał błyskotliwy tekst, który był bardzo mu bliski. A tytuł pochodzi od pierwszej sylaby nazwiska Słowackiego, które rozerwaliśmy na fragmenty. Tak jak książka, od której wyszliśmy, rozszarpała jego mit. Cała sztuka została rozpisana na dwóch aktorów, a scenografię zaprojektował Thomas Harzem, którego poznałem przy okazji pracy z Michałem Zadarą. Nasze Sło biło wtedy absolutnie wszystkie rekordy oglądalności, młodzież waliła do teatru drzwiami i oknami. Kiedy więc Pakuła przy swoim debiucie reżyserskim powierzył mi rolę, przyjąłem ją natychmiast. Zresztą niedawno stworzył niesamowity, wielokrotnie nagradzany spektakl Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, właśnie w Łaźni. Porusza w nim ważny temat eutanazji, który w naszym państwie jest cały czas na tyle trudny i niewygodny, że uznawany za nieistniejący.

P.Z.: Pamięta pan początki działania Łaźni?

J.P.: Pamiętam sam początek Łaźni, kiedy jeszcze mieściła się ona w budynku dawnej łaźni, skąd pochodzi nazwa, przy ulicy Paulińskiej na krakowskim Kazimierzu. Pamiętam spektakle bardzo młodego Szydłowskiego i gości, których zapraszał. Sama łaźnia, nie pamiętam już, czy była turecka czy żydowska, ale jej wnętrza były zachwycające. Nie było klasycznego podziału na scenę i widownię, co pozwalało twórcom na zaskakujące rozwiązania. Pamiętam to miejsce doskonale. Cieszyłem się też bardzo, kiedy Szydłowski otrzymał nową siedzibę, w której teatr mieści się obecnie. To bardzo duża przestrzeń, dająca ogromne możliwości, które Szydłowscy z powodzeniem wykorzystują, by rozwijać swój teatr. Szydłowskim należy życzyć wytrwałości, bo jeśli coś się komuś udaje, to polska mentalność i krakowski charakter sprawiają, że człowiek staje się od razu obiektem napaści. I tak oczywiście jest w ich przypadku.

P.Z.: A osobiście kiedy poznał pan Szydłowskiego?

J.P.: Zostaliśmy z żoną zaproszeni na premierę spektaklu Skóra węża, w którym główną rolę grał mój syn. Nie pamiętam, czy już świeżo upieczony aktor czy jeszcze student krakowskiej szkoły teatralnej. Poszedłem tam z ciekawości, bo pojawiło się zupełnie nowe miejsce w Krakowie. I poszedłem jako rodzic, naturalnie ciekawy, co robi jego dziecko, ale też jako rodzic-aktor, który chciał sprawdzić, czy dziecko wybrało właściwy kierunek. Zwłaszcza że już wiedziałem, jak kapryśny bywa ten zawód i jak niespełnionym w nim można być, niezależnie od talentu. Pamiętam bicie serca wynikające z faktu, że oglądam syna na scenie, a także radość z poznawania nowego miejsca w Krakowie. Później bywałem już bardzo często, aż w końcu sam zagrałem.

P.Z.: Jak pracuje się z Szydłowskim reżyserem?

J.P.: Jeśli chodzi o samą pracę z Szydłowskim, to zdecydowanie należy podkreślić jego rys aktywistyczny, społecznikowski. Ale oprócz zaangażowania społeczno-politycznego i skupiania się w swojej linii na pracy z miłośnikami teatru, zaprasza on do pracy wielkie nazwiska. Bardzo lubię te spotkania, którym towarzyszą długie i inspirujące rozmowy.

P.Z.: Szydłowski jest twórcą jednego z najważniejszych polskich festiwali teatralnych – Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia.

J.P.: Powiedziałbym, że ten festiwal jest zwieńczeniem działalności Szydłowskich w sztuce. Szydłowskich, bo i Bartosza, i Małgorzaty. Publiczność z całej Polski może oglądać interesujące i ważne spektakle. Gdy tylko pojawiają się w sprzedaży bilety, to w zasadzie na pniu się wyprzedają. Boska Komedia jest niezaprzeczalnie wielkim i ważnym świętem polskiego teatru.

P.Z.: Jestem przekonany, że i Łaźnia, i Boska Komedia będą przez kolejne lata tak ważnymi miejscami dla polskiego teatru.

J.P.: Też mam taką nadzieję. Kiedy Szydłowski startował ostatnio w konkursie na dyrektora Narodowego Starego Teatru im. H. Modrzejewskiej w Krakowie, jeden z wielkich aktorów zarzucił mu, że jeśli wygra, to Łaźnia wchłonie Stary. Wdałem się w polemikę, bo kompletnie tego nie rozumiem i taki sposób myślenia wydawał mi się zupełnie absurdalny. Stary Teatr jest osobną instytucją, o całkowicie odmiennym charakterze. Profil Łaźni jest zupełnie inny, niezwykle potrzebny i mam nadzieję na stałe wpisany w krajobraz Krakowa. Kto wie, czy właśnie taka fuzja nie byłaby interesująca dla obu teatrów Krakowa.

Wydanie numeru 97/2024 „Notatnika Teatralnego” dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Tytuł oryginalny

Miłośnicy

Źródło:

„Notatnik Teatralny” nr 97/2024