Jesteśmy w ostatnich tygodniach świadkami rozmaitych awantur, negocjacji i decyzji dotyczących poznańskiej kultury, które mogą wprawić w osłupienie niejedną osobę kulturę wielką miłością darzącą.
A to coś ma być zlikwidowane, a to połączone, a to wymienione, a opinia publiczna dowiaduje się o tym poniewczasie. Ba, nie tylko opinia publiczna, ale nawet pracownicy tychże instytucji. Za wszystkimi tymi zmianami stoją zwykle kwestie natury finansowej, które wydają się być jedynym imperatywem polityki kulturalnej miasta i regionu - i tu, i tam rządzi Platforma Obywatelska, czyli partia nigdy niepałająca wielką miłością do publicznych instytucji kultury, postrzegając je często w kategoriach tabelki z wydatkami.
Ironią losu jest to, że postulowany niegdyś przez środowiska kulturalne minimum jeden procent budżetu na kulturę, został zrealizowany przez rząd Prawa i Sprawiedliwości. To, jak te pieniądze są wydawane, to inna sprawa, ale nie da się ukryć, że prawica przywiązuje do kultury wielką wagę, bo widzi w niej, bardzo słusznie, ważne narzędzie kształtowania społeczeństwa. Widać to jak na dłoni w decyzjach zarówno samego ministra kultury, Piotra Glińskiego, jak i samorządów wojewódzkich rządzonych przez PiS. Miliony złotych płyną strumieniami na programy i inwestycje, które władza uważa za słuszne, a instytucje podległe samorządom opozycyjnym (czyli de facto wszystkim wielkim miastom) muszą się zwykle obejść smakiem. Imponujące jest też tempo, w jakim szefowie niepokornych instytucji wylatują z pracy. Nie starczyłoby tu nawet miejsca na wymienienie wszystkich. Ostatni przykład to dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, którego pisowski marszałek Małopolski chce wyrzucić, bo nie podobają mu się „Dziady" w reżyserii Mai Kleczewskiej, których zresztą nie widział.
Na tym wszystkim cierpi nieraz naturalnie Poznań i jego samorządowe instytucje kultury, które z góry są skazane na inne traktowanie, niż instytucje w rękach pisowczyków. Inne znaczy
gorsze, na co ostatnim dowodem ma być odmowa całkowitego sfinansowania budowy Muzeum Powstania Wielkopolskiego w wysokości 300 mln zł. Jednakowoż przy całej krytyce Glińskiego i jego polityki, odkładając na chwilę nasze sympatie i antypatie, należy sobie zadać uczciwie pytanie, czy ministerstwo „ma obowiązek", jak to się przedstawia, sfinansować w stu procentach to muzeum? Otóż nie ma. Ministerstwo ma obowiązek finansować własne inwestycje, natomiast w przypadku inwestycji samorządowych najczęściej dorzuca mniejsze lub większe kwoty i akurat w przypadku Muzeum Powstania Wielkopolskiego Gliński zaproponował, że dorzuci 60 proc. potrzebnej kwoty. Moim zdaniem to dużo, zdaniem władz Poznania mało. Mówiąc krótko, Poznań chce zbudować muzeum, ale generalnie nie ma na jego budowę pieniędzy. Może ewentualnie wyłożyć 10 proc. potrzebnej kwoty, ale ani grosza więcej. Przecież do czysta komedia.
Pisząc od lat o kulturze nigdy chyba nie spotkałem się z przypadkiem, by jakieś miasto rozpoczęło przygotowania do inwestycji (lokalizacja, projekt architektoniczny etc), nie mając jednocześnie na tę inwestycję pieniędzy lub nie wiedząc, skąd je wziąć. Oczywiście, zdarza się tak, że niezależne czynniki uszczuplają budżet (w tym przypadku pandemia i „Polski ład"), ale wówczas wprowadza się warianty awaryjne: kredyt, dofinansowanie w UE, okrojenie inwestycji lub jej odłożenie na lepsze czasy. Tak było choćby z siedzibą Sinfonii Varsovii, której budowa została odłożona, gdy kilkanaście lat temu świat popadł w ciężki finansowy kryzys. Dodam tu na marginesie, że Muzeum Powstania Warszawskiego (budowane od podstaw w zabytkowym kompleksie) czy Muzeum Powstań Śląskich (przekształcone z Muzeum Miejskiego w Raciborzu) powstały z funduszy samorządowych. Tylko Poznań okazuje się być tak biedny, że nie potrafi zbudować sobie żadnego nowoczesnego muzeum, nawet jeśli Ministerstwo Kultury chce dać na ten cel niemal dwie trzecie potrzebnej kwoty. Przecież to jest wstyd i akurat w tym jednym przypadku zwalanie winy na PiS jest absurdem.
Pomińmy tu także milczeniem powoływanie się na obietnicę prezydenta Andrzeja Dudy, że państwo zapłaci za to muzeum. Duda może obiecać Poznaniowi choćby Niderlandy, ale chyba nawet lekko tylko rozgarnięta osoba mająca jakiekolwiek pojęcie o ustroju naszego państwa wie, że prezydent nie ma w kwestii pozycji budżetowych nic do powiedzenia. Może więc sobie gadać, co mu ślina na język przyniesie. Zresztą od lat to robi.
W muzealnej telenoweli postanowił również wystąpić marszałek Wielkopolski, Marek Wożniak, także mający duże doświadczenie w niebudowaniu instytucji kultury. Nieustająco czekamy na obiecaną przez niego siedzibę Filharmonii Poznańskiej, która ponoć (pożyjemy, zobaczymy) ma w końcu być budowana na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. Marszałek jednak nie stękał pod drzwiami Glińskiego, tylko postanowił zdobyć współfinansowanie tej jakże potrzebnej miastu i regionowi muzycznej inwestycji z UE, która ma dołożyć 70 proc. potrzebnych pieniędzy (filharmonia ma kosztować mniej więcej tyle, ile Muzeum Powstania Wielkopolskiego). Biorąc więc pod uwagę to, kto jest największym płatnikiem netto w Unii, możemy śmiało powiedzieć, że filharmonia będzie, obok opery, kolejną ważną kulturalną inwestycją w Poznaniu zbudowaną dzięki Niemcom. To się nazywa dobre sąsiedztwo.
A skąd filharmonia w felietonie o muzeum? Ano stąd, że marszałek Woźniak zaproponował prezydentowi Jaśkowiakowi zamienienie się na instytucje kultury. Wielkopolska ma przejąć od miasta Muzeum Niepodległości (ono prowadzi projekt Muzeum Powstania Wielkopolskiego) i Muzeum Archeologiczne, a miasto od Wielkopolski ma przejąć filharmonię. Na nowe muzeum miasto musiałoby wyłożyć 120 brakujących milionów, a na filharmonię 90. Jest więc oszczędność, ale skąd teraz wziąć te 90 mln, skoro wiceprezydent Jędrzej Solarski mówi wyraźnie, że miasto ma tylko 30.
Istne skaranie boskie z tą kulturą. Ile można by za to zabetonować placów!
Pomijając bezczelność tych gabinetowych decyzji (bez konsultacji społecznych, bez pytania o opinię zainteresowanych), przyznać trzeba, że ta wymiana wydaje się sensowna z punktu widzenia integralności polityki kulturalnej miasta i znaczenia jego kulturalnej oferty, bowiem za sprawą decyzji o wymianie (muszą się na nią zgodzić jeszcze radni miejscy i wojewódzcy), Poznań pozbywa się całego, jak go nazywam, zakurzonego konglomeratu martyrologicznego (Muzeum Martyrologii Wielkopolan, Muzeum Armii Poznań, Muzeum Uzbrojenia eto.), a zyskuje cieszącą się wśród poznaniaków wielkim uznaniem porządną orkiestrę filharmoniczną. Można więc powiedzieć, że to dobra z(a)miana.
Sensowną decyzją, skoro już o zmianach mowa, wydaje się też być podporządkowanie Teatru Ósmego Dnia Estradzie Poznańskiej, która jest jedną z najsprawniej działających miejskich instytucji kultury. Legendarne Ósemki są współcześnie niczym innym, jak dogorywającym muzeum.
Nie uświadczymy tego teatru ani na festiwalach teatralnych, ani w recenzjach, bo naprawdę mało kogo ta instytucja dzisiaj obchodzi. Nawet jej dyrektorka, Małgorzata Grupińska-Bis, niedawno ewakuowała się z Ósemek i dzisiaj kieruje WBPiCAK, instytucją z najgorszą nazwą świata (proszę sobie we własnym zakresie rozszyfrować ten akronim). Są tacy, którzy uważają, że lepiej byłoby oddać Ósemki pod skrzydła Teatru Polskiego. Ale po co łączyć biedę?
Teatr Polski, zbudowany ongiś własnym sumptem przez poznańczyków, jest tak niedofinansowany przez miasto, że pewnie się niedługo rozpadnie. Może nastąpi to spektakularnie w jego 150-lecie, które przypada za trzy lata.
Mamy więc, jak widać, w naszym mieście sporo ważnych zmian w instytucjonalnym życiu kulturalnym. Zmian raczej wymuszonych, zmian motywowanych finansowo, zmian ogłaszanych urbi et orbi. W nowoczesnych krajach tak się tego nie robi, bo mieszkańcy (podatnicy), pracownicy instytucji, czy tak zwani konsumenci kultury mają prawo partycypacji, do konsultacji, do transparencji.
Tymczasem u nas, bez względu na polityczne barwy, rządzący łaskawie ogłaszają, co zadecydowali. W dodatku bez uzasadnienia merytorycznego, bez przedstawienia większej wizji, tylko z otwartą tabelką w Excellu. A kultura nie zawsze daje się przeliczyć na złotówki.