EN

2.02.2025, 12:12 Wersja do druku

Miałam wspaniałe, ciekawe życie

Z Irminą Romanis, charakteryzatorką (m.in. "Jak być kochaną", "Jak rozpętałem II wojnę światową", "Akademia Pana Kleksa", "Kariera Nikodema Dyzmu", "Chłopi", "Królowa Bona"), obchodzącą  2 lutego setne urodziny, rozmawia Maks Wieczorski.

fot. Maks Wieczorski

Wyczytałem, że od wczesnego dzieciństwa interesowała się Pani sztuką. Na początku jeszcze może nie charakteryzacją, ale jednak sztuką...

Wie Pan, było to niemal sto lat temu, ale rzeczywiście tak było. Wtedy nie wiedziałam, że to w ogóle sztuka. Wycinałam z gazet wszystkie fotografie aktorek i aktorów. Znałam wszystkich z imienia i nazwiska. Śledziłam na przykład poczynania pani Niny Andrycz, która wtedy, przed wojną, dopiero zaczynała karierę.

To też wtedy zainteresowała się Pani makijażem?

Od dziecka interesowałam się pomadkami, przyborami, pudrem. Raz nawet podwędziłam ciotce jakąś drogą pomadkę do ust. Nie wiem czemu w ogóle wpadło mi to do głowy. Bardzo tym wszystkim się interesowałam, chociaż los pokierował mnie na początku w całkiem fatalnym kierunku. Wybuchła wojna.

Miała Pani wtedy zaledwie 14 lat.

Przez okupację nie dokończyłam edukacji. Parę razy mnie wywożono z Łodzi. Trafiłam do Poznania, gdzie pracowałam w fabryce samolotowej Focke-Wulfa. W końcu udało mi się jednak uciec.

Jak do tego doszło?

Po jednym bombardowaniu po prostu uciekłyśmy w kilka dziewczyn z zakładu. Miałam trochę pieniędzy. Kupiłam bilety. Tak wróciłyśmy do Łodzi.

Nie upomniano się o Panią?

Któraś z sąsiadek miała znajomości w niemieckim Arbeitsamtie, w Urzędzie Pracy. Załatwiła, że już nigdy więcej nie pojechałam na roboty. Wszystkie koleżanki wróciły, ja zostałam.

Czym się Pani zajęła w Łodzi?

Zaczęłam pracę w pięknym sklepie z porcelaną. Przecudne rzeczy sprzedawałam, jeszcze przedwojenne. Bardzo byłam zadowolona, ale niestety wkrótce znowu wyszło jakieś rozporządzenie, że całą młodzież trzeba wywieźć z miasta. Zbliżali się ruscy. Mieliśmy kopać okopy, żeby wpadały w nie rosyjskie czołgi. Wywieźli nas pod Płock. Tam już doczekałam wyzwolenia.

I znów wróciła Pani do Łodzi?

Tak. Piechotą szło się z tego Płocka. Ale to nieważne… Po powrocie znowu zaczęłam się zastanawiać, co tu robić. Mieszkałam z mamą i młodszym bratem. Brat zdecydował się studiować, więc ja już nie mogłam, bo nie starczyłoby na utrzymanie dwójki studentów. Mama była biedną wdową bez zawodu.

To co Pani zrobiła?

Szukałam pracy. Jakiś czas pracowałam w centrali telefonicznej. Nie było wtedy jeszcze, rzecz jasna, automatycznych połączeń. Ręcznie trzeba było przekazywać połączenia z różnymi miastami. Tam, w tej telefonii, dowiedziałam się od koleżanek, które też nie wiedziały za bardzo, co ze sobą zrobić, że do Łodzi przyjechał „Film Polski”. Że się organizuje, i że nawet wynajęli jakiś lokal. A pani charakteryzatorka, bardzo znana przed wojną, otwiera szkołę charakteryzacji.

Kazimiera Narkiewicz i jej pierwsza w Polsce Szkoła Charakteryzacji Artystycznej dla Teatru i Filmu…

Dokładnie tak.

Czyli z koleżankami postanowiłyście się zapisać do tej szkoły?

Pognałyśmy tam jak w dym z obłędem w oku. Pani Narkiewicz zapytała nas, co umiemy. „No nic nie umiemy, ale bardzo chcemy”. Przyjęła nas.

To była klasa czy raczej zajęcia indywidualne?

Klasa, naturalnie. Niektórzy z nas byli już całkiem dorośli. Ja jak wojna się skończyła, miałam 19 czy 20 lat. Też nie byłam już młodziutka. W grupie było nas około dwadzieścia osób. Prawie same beztroskie dziewczyny. Paru chłopców. Bawiliśmy się wszyscy wspaniale. W szkole było cudownie.

Jak wyglądały te nauki?

Były wtedy ustawy, które mówiły, że ci, co się jeszcze uczą, mogą wcześniej wychodzić z pracy. A szkoła czynna była po południu. Rano więc biegło się do pracy, a po południu wychodziło się wcześniej i gnało do szkoły. Mieliśmy różne zajęcia. Musieliśmy nauczyć się perukarstwa, rysunku. Po zajęciach wszyscy zbieraliśmy się i gadaliśmy do późnej nocy. Pani dyrektor była niewiele od nas w zasadzie starsza. Miała wtedy trzydzieści parę lat. Uwielbiała gotować. Robiła przyjęcia. Wszyscy braliśmy w nich udział.

Gdzie te zajęcia się odbywały?

Pani Narkiewicz zajęła lokal naprzeciwko Hotelu Grand, w przedwojennym pięknym budynku. To sam środek miasta. Szkoła zajmowała całe pierwsze piętro. Wielki obszar. W jednym pomieszczeniu była perukarnia, w innym charakteryzatornia. Był też pokój do przyjęć – tam gotowałyśmy. Koledzy biegali na polowania, wtedy jeszcze popularne. Przynosili nam zające. My je oprawiałyśmy. Robiłyśmy pasztety. Relacje w grupie były bardzo serdeczne. Oprócz tego każdy naprawdę chętnie i szczerze się uczył.

Jacy byli w Szkole nauczyciele, poza panią Narkiewicz?

Od rysunku była pani Sopoczko. Był pan Galczewski od perukarstwa. Czasem ktoś przyjechał z Warszawy na wykłady. Obojętnie o czym. Chodziło się, żeby posłuchać. „Słuchać, słuchać i się uczyć” – to była nasza wtedy naczelna zasada. Po dwóch latach pojawiła się w naszej szkole Wanda Jakubowska.

„Ostatni etap”.

Otóż to. Robiła właśnie wtedy ten film. I postanowiła zaangażować do pracy panią Narkiewicz, a z nią całą naszą Szkołę. Pojechaliśmy więc do Oświęcimia. Było nas około piętnaście osób. Przesiedzieliśmy tam trzy albo cztery miesiące.

To był rok 1947. Wszystko tam musiało być jeszcze bardzo świeże…

Jeszcze prawie że dym leciał. Ale czy pan wie, że to nie robiło na nas żadnego wrażenia?

Nie?

Wtedy w ogóle o tym nie myśleliśmy. Myśmy były wszystkie młode siksy. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, widzę, jak przerażającym było tamto miejsce. Niektóre baraki miały jeszcze ślady ludzi. Koszmar.

Jak wyglądała praca na tym planie?

Przede wszystkim było tam bardzo dużo ludzi. Przyjechała cała szkoła krakowska [Warsztaty Filmowe Młodych – przyp.] – ci reżyserzy i operatorzy, co zaczęli się douczać w Krakowie. Wśród nich był Jerzy Kawalerowicz, Jan Rybkowski, Maria Kaniewska.

Byli asystentami Jakubowskiej?

Tak. Jakubowska przygarniała w zasadzie każdego, kto chciał. Przewinęła się przez ten plan naprawdę ogromna masa ciekawych ludzi.

Ten film był chyba dla niej osobiście bardzo ważny?

Zdecydowanie. W obozie Jakubowska poznała Niemkę, Gerdę Schneider. Stały się serdecznymi przyjaciółkami. Kłóciły się zażarcie, ale rozstać się nie mogły. Razem od początku chciały zrobić ten film. I go w końcu zrobiły.

Film o obozie koncentracyjnym to było duże wyzwania dla charakteryzatorek?

Tak, bardzo ciężkie. Ale to bardzo dobrze, bo zostałyśmy wrzucone od razu na głęboką wodę. Pobudka była codziennie o wpół do piątej, czy nawet o czwartej. Budziła nas strażacka syrena. Z tego Oświęcimia jeździliśmy kilka kilometrów do Brzezinki. Jak się ktoś zapóźnił, zaspał i nie zdążył się załapać na jakiś samochód, to musiał dymać piechotą. Ale atmosfera w ekipie była fantastyczna. Te miesiące minęły nam migiem.

I później wróciliście do Łodzi?

Tak, i do nauki w Szkole. Ale po powrocie coraz to kolejne osoby się nam wykruszały, bo zaczęły dostawać pracę. „Ostatni etap” pootwierał nam drzwi do karier. Zwłaszcza, że wszystko było jeszcze niepoobsadzane po wojnie. O etat nie było tak trudno. W Szkole nas więc ubywało.

Pani też gdzieś dostała pracę?

Oczywiście. W Wytwórni Filmów Fabularnych. Starszy charakteryzator, pan Jan Dobracki, pracował wtedy przy filmie „Skarb”. Pomagaliśmy mu. To było niedługo po „Ostatnim etapie”. W obsadzie byli wtedy Dymsza, Sempoliński. Wielcy przedwojenni komedianci. Poznałam ich wszystkich.

Tych, których w dzieciństwie wycinała Pani z gazet…

Dokładnie tak. To były ważne momenty. Później poznałam też nawet panią Andrycz. Spotkałam Eichlerówną. Pamiętam, że przyjechała wtedy z Ameryki ze swoim scenariuszem. Miała go realizować, ale była tak grymaśną osobą, że nie mogła z nikim się dogadać i w końcu nic z tego nie wyszło.

Później był film „Dom na Pustkowiu”.

Zgadza się. Film z Aleksandrą Śląską o dwóch paniach, które mieszkały w domku na ustroniu i usiłowały przechować ukrywających się w czasie okupacji naszych patriotów. Główną charakteryzatorką była pani Narkiewicz, a ja jej pomagałam. „Dom na pustkowiu” miał zadatki, by być bardzo dobrym filmem. Ale niestety za dużo pracowało przy nim mistrzów. Pani Jakubowska wtrącała się do wszystkiego, choć miał to reżyserować Jan Rybkowski. Wyszło, jak wyszło. Ostatecznie tak skrócili ten film, że był do niczego. A choćby scenograficznie był zrobiony przepięknie.

„Dom na pustkowiu” był pierwszym filmem, w którym pojawiła się Pani w napisach. Ale jednak, nie jako Irmina Romanis, a jako „Irena Kasztelan”. Dlaczego?

A no właśnie. To była pomyłka. Kasztelan to było moje nazwisko panieńskie, bo jeszcze wtedy nie wyszłam za mąż. Natomiast imienia Irmina nikt wtedy nie znał. Uznali, że to niemożliwe, że takie imię istnieje i pewnie to literówka od Ireny. Tak już zostało. Ale później, w kolejnym filmie wpisano mnie już poprawnie. To był film „Załoga”.

To z kolei pierwszy, w którym wymieniono Panią nie jako „pomoc charakteryzatorską”, ale już jako „charakteryzatorkę”.

„Załoga” była bardzo ciekawym filmem. Wystąpili w nim młodzi aktorzy, którzy później stali się bardzo znani. Łomnicki, Siemion, Janczar. To był też film robiony przez dwóch reżyserów.

Był ku temu jakiś konkretny powód?

To był czas, gdy każdy musiał robić filmy. Jeden kolega brał drugiego do pomocy. Ale to nie było dobre, bo powodowało konflikty, a przez nie produkcja się przedłużała. „Załogę” tworzyło się chyba dwa lata. Dwa lata jeździliśmy nad morze latem. I to nie dlatego, że produkcja była taka wymagająca. Po prostu to wszystko rozciągało się w czasie przez te sprzeczki i przez to, że plan był dla nas trochę poligonem doświadczalnym. Wszyscy byliśmy w zasadzie niedouczeni.

Cała ekipa?

Oczywiście. Operatorzy, reżyserzy. Ustawianie świateł trwało na przykład dwie czy trzy godziny. A przez ten czas aktorzy i my wszyscy byliśmy wolni.

Nie nudziliście się?

Absolutnie. Aktorzy urządzali nam przedstawienia. Pamiętam, że część z nich grała wtedy w przedstawieniu „Kram z piosenkami”, w którym były niemal same piosenki. Codziennie mieliśmy więc odtwarzany ten spektakl. Było fantastycznie.

Po „Załodze” była „Uczta Baltazara”.

Tak. Rok 1954. I znowu plenery nad morzem. Tym razem w Ustce.

Nad to morze dość często jeździła Pani w tych pierwszych latach, prawda?

Bardzo dużo. Najpierw dwa czy trzy lata z „Załogą”. Później „Uczta Baltazara”. A potem jeszcze film „Kariera” w reżyserii Jana Koechera. Ale w następnych produkcjach już było bardziej zróżnicowanie. Choćby „Autobus odjeżdża 6.20”. To już Śląsk. I też bardzo ważny film dla Rybkowskiego, bo jeden z pierwszych w pełni samodzielnych.

Swoją drogą z Rybkowskim później dość dużo Pani współpracowała. „Kapelusz pana Anatola”, „Pan Anatol szuka miliona”, „Inspekcja pana Anatola”, „Chłopi”, „Kariera Nikodema Dyzmy”… to tylko kilka. Domyślam się, że dobrze się Wam współpracowało.

Raczej tak. Choć Rybkowski był straszliwie roztrzepany. Wszystko mu leciało z rąk, wszystko gubił, bez przerwy czegoś szukał. Czasem robił coś dziwnego. Z czasem nauczył się fachu i był bardzo dobrym reżyserem. Zrobił w swojej karierze mnóstwo przecież świetnych filmów.

Czy to już wtedy poznała Pani męża?

Męża to ja poznałam właśnie bardzo późno. A to dziwne, bo znałam wszystkich prawie studentów ze szkoły filmowej, do której on też przecież chodził. Wszystkich, ale jego akurat nie. A potem, gdy już go kojarzyłam, panowała o nim opinia, że jest okropnym podrywaczem, więc skreśliłam go ze swojej świadomości. I dopiero koleżanka, która zaczęła z nim pracować, powiedziała mi, „słuchaj ten Romanis wcale nie jest taki, jak się o nim opowiada”. Miał podobno duże powodzenie i stąd ta jego łatka.

Ale nadal nie znaliście się osobiście?

Jeszcze nie. Ludgierd pracował wtedy z Czesławem Petelskim przy filmie “Trzy opowieści”. Był w kierownictwie produkcji. Najpierw kręcili w Spale, a potem przyjechali na zdjęcia do Łodzi. I ta moja koleżanka – nie podejrzewałam jej o to – wystąpiła w charakterze swatki. Powiedziała, „chodź, zajrzymy na plan”, bo ona też tam pracowała.

I jak wyglądało to pierwsze spotkanie?

Wprowadziła mnie tam i przedstawiła mu. „To jest pan Romanis”, powiedziała. A ja zobaczyłam ten błysk w oku od razu. Pomyślałam, „no, całkiem sympatyczny”. I tak się zaczęło.

Czyli zaczęliście się spotykać?

On już ode mnie nie odstąpił. Poznaliśmy się w 1953 roku, a w 1954 wzięliśmy ślub. Ach te śluby, jakie to były śluby!

Jak wyglądał ten Pani?

To był sierpień. Szliśmy po schodach w Pałacu Leonhardta, gdzie był Urząd Stanu Cywilnego, i z naprzeciwka widzieliśmy, jak inni studenci wychodzili już po swoich ślubach. Taśmowo. Jak w fabryce. To było takie śmieszne… Każdy był ubrany byle jak, bo przecież nie było w co się ubrać. O tym, żeby pojechać do ślubu taksówką nie było mowy. Jechało się tramwajem. Coś prześmiesznego, ale wspomnienia mieliśmy na całe życie.

Po ślubie Państwo zaczęli współpracę na planie. Pamięta Pani, przy którym filmie po raz pierwszy pracowaliście wspólnie?

To były „Pigułki dla Aurelii”. Męża pierwszy samodzielny film jako kierownik produkcji.

Jak ta współpraca wyglądała? Mieliście w ogóle na planie jakiś kontakt?

Bardzo rzadko. Ja wykonywałam swoją pracę, on swoją. Charakteryzatornia była w innym miejscu niż biura kierownictwa produkcji. Razem przyjeżdżaliśmy rano do pracy, ale potem już cały dzień się zazwyczaj nie widzieliśmy. Nie było też żadnej protekcji – ani z mojej, ani z jego strony. Wszyscy byli tam jego kolegami, łącznie z reżyserem, Lenartowiczem, ale zatrudniano mnie jako doświadczoną już trochę charakteryzatorkę.

A to prawda, że niektórzy nawet nie wiedzieli, że byliście małżeństwem?

Tak, było tak. Barbara Ludwiżanka na planie „Chłopów” powiedziała zdziwiona, „no niemożliwe, nic na to nie wskazywało”. A myśmy byli już wtedy po ślubie prawie dwadzieścia lat. Nasza córka była już dorosła. Ale ta praca była po prostu ciężka. I każdy robił swoje.

Jak wyglądała wtedy praca charakteryzatorki na planie?

Na planie do obowiązków charakteryzatorki należało pilnowanie, aby aktor wyglądał perfekcyjnie, tak jak wymagał tego scenariusz. Stało się za kamerą i śledziło każdy ruch. Przed każdym ujęciem była generalna poprawka. Trzeba było przypudrować nos. Poprawić ewentualnie fryzurę. Większość pracy odbywała się natomiast w charakteryzatorni i jeszcze w siedzibie wytwórni, dużo wcześniej.

Na czym polegały te przygotowania?

Choćby robiło się peruki. To bardzo ciężka praca, czasem zaczynała się nawet kilka miesięcy wcześniej. Włosy sprowadzane były z Chin, odbarwiane. Później były też syntetyczne, ale ze sztucznych nie wszystko dało się zrobić.

A skąd sprowadzaliście kosmetyki? Przecież nie było wtedy o nie raczej łatwo.

Z Ameryki! Nie wiem, kto to nam załatwił, ale dostawaliśmy wszystkie szminki i przybory od Factora. Na tym nie oszczędzano. Aktorzy i aktorki na co dzień i w teatrze trzymali swoje przedwojenne, zjełczałe, śmierdzące, okropne szminki, ale na planie chcieli mieć inne, dobre materiały.

A skąd czerpaliście pomysły na charakteryzacje? Czasem to były rzeczy naturalne, ale czasem przecież zupełnie artystyczne.

Mocno śledziłam choćby amerykańską charakteryzacje. Głównie oglądając filmy. Na przykład kreskę Felicji z „Jak być kochaną” podpatrzyłam u Vivien Leigh, już nie pamiętam w której roli.

Tę słynną kreskę podobno filmowa Felicja, Barbara Krafftówna, stosowała później przez całe życie w swoim osobistym makijażu.

Tak było. Zresztą zapanowała wtedy moda na kreski. To był początek lat 60-tych. Cały świat je podchwycił.

A propos Krafftówny, to Pań przyjaźń, trwająca do jej śmierci, jest przykładem nieczęstej chyba relacji aktorka-charakteryzatorka. Jak to się zaczęło?

Teraz to rzeczywiście nieczęste, ale w moich czasach naprawdę tworzyliśmy na planie jedną rodzinę. A z Basią poznałyśmy się w Łodzi bardzo wcześnie. Usłyszałam, że jest taka młodziutka aktorka, która przychodzi czasem do Szkoły pani Narkiewicz, żeby się przyuczyć w charakteryzacji.

I już wtedy się zaprzyjaźniłyście?

Jeszcze nie. Kilka lat później zakolegowałam się, ale z jej mężem, Michałem Gazdą, który grał w „Załodze”. Pamiętam, że byliśmy kiedyś nad morzem z tą „Załogą”, a Basia i mój mąż byli w Warszawie. Były jakieś trzy dni wolne. Zrobiliśmy więc zamianę. Basia przyjechała do Michała nad morze, a ja pojechałam do Ludgierda do Warszawy. Tam mieszkaliśmy w mieszkaniu Basi. I to przy tej okazji lepiej się poznałyśmy. A potem obu nam urodziły się dzieci w tym samym tygodniu. Śmiałyśmy się, że to przez tę zamianę… Później już spotykałyśmy się przy każdej możliwej okazji.

No i w końcu też przyszło Wam razem pracować przy “Jak być kochaną”.

Nagrywaliśmy „Jak być kochaną” we Wrocławiu. Wojciech Jerzy Has był kolegą mojego męża jeszcze z czasów studiów. Pod koniec szkoły kręcili razem różne produkcyjniaki o Nowej Hucie. Więc byli bardzo zakolegowani. Ten plan wspominam bardzo serdecznie.

Po „Jak być kochaną” przyszedł film „Gdzie jest generał”. To już czas, gdy zaczynała Pani brać na plan swoją córkę?

Tak. Zresztą reżyser, Tadeusz Chmielewski, też miał wtedy małą córeczkę. Była wtedy niemowlakiem. Też zabierał ją na plan. Koszmar był z tymi dziećmi. Trzeba było coś z nimi robić. Kasia była już trochę większa, więc czasem pomagała w charakteryzatorni. Malowała choćby ręce. Bo nie wiem, czy pan wie, ale do filmu czarno-białego trzeba było kiedyś każdy kawałek ciała zabarwić odpowiednią szminką, bo inaczej źle to wyglądało.

Nie wiedziałem.

No właśnie. Więc Kasia czasem barwiła ręce. Później jechaliśmy na premierę i mówiła do mnie, „zwróć uwagę na ręce”. Była z tego dumna. Pewnie stąd też w dorosłym życiu związała się zawodowo z filmem.

W Fototece zachowało się zdjęcie z jednego z planów, na którym Pani, Tadeusz Chmielewski i Pani Kasia siedzicie zaaferowani jakimś ptakiem.

To była kawka! Oswojona i wychowana przez kogoś z ekipy. Tak się do nas przyzwyczaiła, że jeździła z nami na plan i brała udział we wszystkim. To było w trakcie zdjęć do „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”.

„Jak rozpętałem drugą wojnę światową” to był, z tego co wiem, film bardzo ciężki do kręcenia. Dużo chyba jeździliście podczas tych prac.

Bardzo dużo. Byliśmy w Związku Radzieckim z dwa miesiące. Najpierw na Krymie, potem w Baku. Pływaliśmy na statku szkoleniowym. Cały film robiliśmy w podróży. Bardzo to było męczące. Ale z drugiej strony to był też walor tej pracy. W czasach PRL-u zjeździłam całą Polskę.

A jak szła Pani współpraca z Kociniakiem? W końcu jego rola Franka Dolasa to jedna z bardziej kultowych w historii polskich komedii.

Szła śmiesznie. To był człowiek z wielkim poczuciem humoru. Wielki ubawowicz, na każdej wieczornej biesiadzie wiódł prym. Ale też w drugim miesiącu pobytu w Rosji, dokładniej w Baku, zachorował. Miał problemy z układem pokarmowym. Ja też się na to kurowałam, więc miałam lekarstwa i dzieliłam się z nim czasem. To nie za bardzo jednak było mu w stanie pomóc. Bardzo ciężki to był, myślę, dla niego film.

A dla Pani to był najtrudniejszy film w karierze?

Myślę, że tak. I w sensie pracy, i w sensie rodzinnym. Najpierw nagrywaliśmy w Poświętnem, pod Wołominem. No to wszyscy, łącznie z Kasią, tam przebywaliśmy. Zwłaszcza, że były wakacje. Potem nawet w tamtych okolicach kupiliśmy działkę i wybudowaliśmy domek. Ale ten film miał w sumie trzy części. Kręciliśmy wszystko dwa lata. I w większości właśnie w podróży, zagranicą. Ja jeszcze zniosłam to dobrze, ale mąż niestety ten film przypłacił zdrowiem. A później nawet życiem…

Ludgierd Romanis zmarł niespodziewanie na zawał serca. Był wtedy rok 1976.

To było bardzo ciężkie. Ale od razu weszłam w wir pracy. Dostałam wiele propozycji. Wszyscy chcieli, żebym nie siedziała w domu. Żebym pracowała. Zaangażowano mnie do filmu „Życie na gorąco” Andrzeja Konieca. Zdjęcia trwały dwa lata. Jeździliśmy po całej Europie. Jakoś tę żałobę przetrwałam.

Można powiedzieć, że Wytwórnia pomogła Pani w tym ciężkim czasie?

Zdecydowanie. Byliśmy jak rodzina. I jak rodzina się wspieraliśmy. Zwłaszcza, że pracowaliśmy razem podobnym składem przy wielu filmach. Wokół mojego męża była ekipa różnych filmowców. I ta grupa co rusz pracowała przy jakiejś produkcji. Byliśmy naprawdę zżyci. Wieczorami zawsze biesiadowaliśmy. Ognisko. Pieczenie gęsi. Wódeczka. Hulaliśmy do białego rana, a o świcie wstawaliśmy do pracy.

To taka wspólnota, o którą ciężko współcześnie przy tworzeniu filmu…

Bo też trzeba przyznać, że nie zależało nam na zarobkach. I tak nie były jakieś wielkie. Przy „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” wszyscy pożyczali pieniądze, bo były problemy z wypłatami. Kto miał więcej, ten pożyczał. Dziś nie do pomyślenia. Poza tym wszyscy starali się, żeby film wyszedł jak najlepiej. Wieczorem, przy tych biesiadach, rozmawiało się o tym, co poszło, a co nie. To była przede wszystkim wielka pasja nas wszystkich.

Późniejsze lata, a więc przełom 70-tych i 80-tych, to po pierwsze „Kariera Nikodema Dyzmy”, a po drugie Pani współpraca z Januszem Majewskim.

Z Majewskim rzeczywiście współpracowaliśmy bardzo blisko. „Lekcja martwego języka”, „Królowa Bona”, „Słona róża”, „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”. Tajemnicą jest jednak dla mnie, dlaczego pod koniec naszej współpracy te relacje się popsuły. Nigdy go o to nie zapytałam, ale miał do mnie jakieś pretensje.

Ale jednak jeszcze później współpracowaliście przy „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”.

Tak, ale to akurat było w jednym ciągu. Kontakt popsuł się później.

„Epitafium…” było nagrywane tuż po ciężkim wypadku Anny Dymnej. To jakoś wpływało na pracę na planie?

Była na pewno bardzo obolała. A ponadto niedługo wcześniej straciła przecież męża. Przechodziła przez ciężki okres, ale mimo to była bardzo sympatyczna.

Pani filmografia kończy się pod koniec lat 80-tych. Jedna z ostatnich Pani produkcji to „Akademia Pana Kleksa”. Tam chyba pracy było wyjątkowo dużo, prawda?

Bardzo dużo. I robiłyśmy dosyć nietypowe rzeczy. Była choćby krowa z długimi rzęsami. Ale można było się pobawić. Puścić trochę wodze fantazji.

Ilu charakteryzatorów pracowało przy tym filmie?

Ja, Irena Kosecka i Magdalena Łęcka. Miałyśmy jeszcze do pomocy dwie charakteryzatorki. A do większych scen dobierało się jakieś wolne akurat koleżanki. Ale przeważnie tośmy same zasuwały. Codziennie na piątą rano.

W końcu wyszedł film kultowy. Myśląc o tej Pani filmografii, nie da się nie zauważyć, że tych kultowych pozycji jest w niej parę. Zresztą pracowała Pani w swojej karierze przy ponad czterdziestu produkcjach…

Nawet sama się temu dziwię czasem. Najbardziej żal mi, że wszystkie te peruki, materiały, które przez te lata potworzyłyśmy z koleżankami do wszystkich tych filmów zostały zniszczone. Przez lata było to składowane w magazynach Wytwórni. Potem przyszedł likwidator i wszystko wyrzucił czy sprzedał. Dzieci kupowały po złotówce rekwizyty filmowe. Wszystko to przepadło. Peruki, tkane ręcznie wąsy, brody. Ale też kostiumy, prawdziwe futra.

Bardzo przykra perspektywa.

Zwłaszcza, że wiele nas to kosztowało. Warunki były bardzo ciężkie. Czasem stało się godzinami w mrozie, w deszczu. Albo w skwarze – jak wtedy, gdy kręciliśmy pustynię do „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”. Bez jedzenia i bez picia, bo nie było cateringów.

To była też po prostu bardzo ciężka fizycznie praca.

Zdecydowanie. Trzeba było się nastać. Czasem trzeba było ze sprzętem iść kilka kilometrów. Ale powiem Panu, że ja bardzo lubiłam tę pracę. Nie zamieniłabym jej na żadną inną. Przeszłam na emeryturę, potem się rozchorowałam i już nie było powrotu do filmu. Zasłużony odpoczynek.

Teraz jest Pani we wspaniałej formie. Jak to zrobić, żeby tak dobrze trzymać się dobiegając do setki?

Tajemnica polega na ochocie, na chęci do życia i do pracy. No i też muszę przyznać, że praca mnie dobrze wyćwiczyła. Wiedziałam, że nie mogę zachorować. Bo z grypą i anginą też musiałam jechać na plan. Czułam się odpowiedzialna w jakimś stopniu za każdy film.

A jak to jest mieć sto lat?

Dla mnie to jest niewyobrażalne. Ale też nie przywiązuję do tego wagi. Ważne, że dobrze się czuję. Robię to, co sprawia mi przyjemność, choćby dużo czytam. Miałam wspaniałe, ciekawe życie, mimo tego, że czasy były różne. Przyznam jednak, że to sto lat to jeden błysk. Nie wiem, kiedy to minęło.

Gdyby mogła Pani przekazać światu jakąś wiadomość z okazji swojego jubileuszu, jakąś wiekową mądrość, to co by to było?

Chciałabym, żeby ludzie zmądrzeli. Ale nie łudzę się, że to kiedykolwiek się stanie, bo widzę, że stają się coraz głupsi. Czy po tak strasznych doświadczeniach II wojny światowej, naprawdę nie można puknąć się w głowę i zastanowić nad tym, co się robi? Ale jak widać nie można. Historia niczego nikogo nie uczy.

Źródło:

Materiał nadesłany