EN

3.02.2025, 09:10 Wersja do druku

Mgły nad Plantami

„Ambroży Grabowski” w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Jacek Wakar, członek komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Jeremi Astaszow/ mat. teatru

W swoim najnowszym przedstawieniu Mikołaj Grabowski opowiada o całkiem innym Grabowskim – krakowskim księgarzu, bibliofilu, a przede wszystkim niezrównanym kronikarzu XIX-wiecznego miasta, z pasją odmalowującym jego jasne i ciemne strony. Spektakl Teatru Bagatela swą patchworkową poetyką oraz muzyką Zygmunta Koniecznego nawiązuje wprost do wieczorów w Piwnicy pod Baranami, przede wszystkim zaś – i nie uwierzę, że wydarzyło się to przypadkiem – domyka trylogię „Opisów obyczajów” Grabowskiego. „Ambroży Grabowski, czyli wszystko, co chcecie wiedzieć o Krakowie, a se nie wyguglacie” to bowiem nic innego, jak „Opis obyczajów krakowskich” – bardzo śmieszny, czasem gorzki, a za chwilę nostalgiczny.

Tak się jakoś układa, że w reżyserskich podróżach Mikołaj Grabowski, od lat dwunastu uwolniony od obowiązków dyrektorskich, powraca do swoich ulubionych autorów. Nie tak dawno po trzech dekadach w innym niż podczas skromnej londyńskiej premiery kształcie zrealizował po raz drugi „Zesłanie” Konstantego Wolickiego (tym razem w warszawskim Teatrze Ateneum), regularnie wraca do Witolda Gombrowicza, samemu wciąż interpretując jego „Dziennik”, wznawia na kolejnych scenach „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza, a czasem, jak w przypadku kompletnie nieudanych „Min polskich” wystawionych w Teatrze Polskim w Warszawie, kompiluje kawałki swych kanonicznych twórców w jedną całość.

Szczególne miejsce ma wśród nich ks. Jędrzej Kitowicz ze swym „Opisem obyczajów”, pierwszy raz zrealizowanym przez Grabowskiego w 1990 roku w krakowskim Teatrze STU. Tamto przedstawienie szybko stało się legendą, utrzymywało na afiszu całe wieki, zjeździło cały kraj i pół świata. Pamiętam, że widziałem je podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych lub przy podobnej okoliczności, zdobywszy cudem wejściówkę, wisząc na żyrandolu, jako bardzo młody człowiek. Wódki, którą aktorzy częstowali widzów w pierwszych rzędach, nie skosztowałem, ale i tak byłem zachwycony. „Opis…”, przygotowany w Teatrze Słowackiego, rządził się zasadą sequela, czyli miał  być większy, szybszy i bardziej spektakularny, ale sukcesu oryginału nie powtórzył. Był jeszcze, choć nawet krytycy o tym nie pamiętają, Opis trzeci, opatrzony „O północy przybyłem do Widawy…”. Gdy jednak pamięć nieco odświeżyć, okaże się, że ów trzeci Opis z sukcesem nawiązywał do scenicznego oryginału, bezlitośnie kreśląc kolejny Polaków portret własny, podszyty inteligentną grą ze współczesnością, z domieszką operowego śpiewu Olgi Mysłowskiej. Może nie było to przedstawienie o randze wybitnego, ale z sukcesem otworzyło warszawski Teatr Imka Tomasza Karolaka, zresztą na jego osobistą prośbę powstało. Wszystko to sprawia, że ksiądz Kitowicz dla Mikołaja Grabowskiego oraz Mikołaj Grabowski dla księdza Kitowicza mają zasługi obopólne. Grabowski bowiem ofiarował Kitowiczowi swoim teatrem nowe życie, zaś Kitowicz dał Grabowskiemu spektakl legendę. Właśnie pierwszy „Opis obyczajów” stał się dla krakowskiego reżysera tym samym, czym utwory Bogusława Schaeffera – „Kwartet dla czterech aktorów”, „Scenariusz dla trzech aktorów”, wcześniej kolejne „Audiencje”.

Ambroży Grabowski nie jest rzecz jasna Jędrzejem Kitowiczem, a widowisko „Ambroży Grabowski, czyli wszystko, co chcecie wiedzieć o Krakowie, a se nie wyguglacie” nie jest w sensie dosłownym kolejnym „Opisem obyczajów”, a jednak mam niezbitą pewność, że nim trochę jest. Myślę, że Mikołaj Grabowski zrobił spektakl w Bagateli właśnie dlatego, że odkrył w zapiskach Ambrożego kronikę na miarę dawnego swego teatru i uznał, że jest w nich materiał na Opis numer cztery, tym razem „Opis obyczajów krakowskich”. A skoro sam ze sceny prowadzi widowisko, czyż mógł przepuścić okazję, by zakrzyknąć w kluczowym momencie „Grabowski nie żyje”?

Fragment ten należy oczywiście do porządku inscenizacji i dotyczy głównego bohatera, ale nie sposób pozbyć się wrażenia, iż obwieszczenie niejako własnej śmierci miało dla Grabowskiego wyjątkowy smak. Niewykluczone nawet, że okazało się jednym z argumentów, by brać się za tę robotę. Lubi bowiem od lat artysta kryć się za maską prześmiewczego ironisty, nie stroniąc i od kontrolowanych żartów na własny temat. Owa podwójna, a nawet potrójna tożsamość twórcy, narratora i bohatera widowiska mogła stać się dla niego dodatkowym bonusem całego przedsięwzięcia, nie bez przyczyny powtarzał przed premierą w Bagateli, iż „zbieżność nazwisk całkowicie przypadkowa”.

Poszczególne sekwencje przedstawienia w wersji okrojonej inscenizacyjnie i przy zdecydowanie mniejszej obsadzie mogłyby przybrać kształt fragmentów programów Piwnicy pod Baranami, również fundującej Krakowowi nostalgiczny pomnik. Zgadza się z tonacją dawnej Piwnicy charakter zapisków Ambrożego, notującego miejską codzienność, mniejsze i większe zdarzenia, lubującego się w paradoksach. Z jego notesów wyczytać można też subiektywny przewodnik po ówczesnym mieście, co chętnie podejmuje w swoim scenariuszu także autor spektaklu w Bagateli. W zabawnych, podlanych nostalgią miniaturach przegląda się miasto widmowe, jakby nierealne, zdaje się unoszące nad ziemią. Scenograf Paweł Dobrzycki zbudował na scenie wyobrażenie Plant z ich charakterystycznymi latarniami, zadbał też, by nad wyobrażonym, ale ciągnącym ku rzeczywistości światem unosiła się mgła. Dzięki temu wszystkiemu śnimy w Bagateli własny sen o Krakowie, czasem odrywając się od widowiska i przesuwając pod powiekami taśmę z własnymi obrazami.
Piwniczny klimat całości przywołują rzecz jasna od pierwszych sekund nuty muzyki Zygmunta Koniecznego. Reżyser używa ich rozważnie, podkreślając słuszność skojarzeń, tym bardziej, że wiele fragmentów narracyjnych zostaje przez zespół Bagateli zaśpiewanych. Dodajmy, zaśpiewanych dobrze – delikatnie, aczkolwiek wyraziście, bez walki poszczególnych wykonawców o wokalny pierwszy plan.

Trudno to przedstawienie streścić, po prawdzie byłoby to trochę bez sensu, bo przypomina ciąg korali nawlekanych na sznurek. W różnych kolorach tworzą całość czasem wręcz farsową, a za chwilę w czasie namysłu bohatera nad miastem i światem, gorzką i zaprawioną świadomością przemijania. Grabowskiego bawi żonglerka nastrojami, lubi skakać ze skrajności w skrajność, co sprawia, że obok sekwencji błyskotliwych zdarzają się i zdecydowanie słabsze, gdy idzie o poczucie humoru ździebko toporne. Powoduje to wspomniany mozaikowy charakter całości, jak i fakt, że reżyser ma do dyspozycji zróżnicowane aktorskie siły. Choćby sam Ambroży – prócz inscenizatora gra go pięciu wykonawców. I naturalną koleją rzeczy wychodzi, że w sekwencjach młodzieńczych Grabowski wygląda na średnio ciekawego amanta, potem, w ujęciu Macieja Sajura zyskuje ciekawsze barwy, a rozkwita, choć w istocie nieco kuli się w sobie, w wieku dojrzałym, mając twarz Dariusza Starczewskiego. Ten sam Starczewski kradnie show jako przełożony zakonu bernardynów ojciec Paschalis Serwan. Może to zresztą nieprzypadkowe, może to sprawa ludzkiej pamięci i aktorskiego doświadczenia, że w zespole „Ambrożego Grabowskiego” prym wiodą artystki i artyści już długo po debiucie. Wulkanem komizmu jest Ewa Mitoń w roli babki bohatera Zofii Florkiewiczowej, ale wieczór należy do Eweliny Starejki jako Pani w Dziwnym Kapelusiku. Świetna aktorka buduje tę personę z odłamków rzeczywistych postaci, mijanych jeszcze niedawno temu na krakowskich ulicach i placach. Mamrocze coś pod nosem, zawadiacko spogląda spode łba, i gada, gada, gada. Wyrzeka na wszystko i wszystkich. Mocno dostaje się na przykład Bagateli, bo bohaterka Starejki naśmiewa się ile wlezie z jej wizerunku teatru komediowego, niespecjalnie szanowanego w mieście.

Dzięki Ewelinie Starejki „Ambroży Grabowski” zyskuje dodatkowy, nieoczywisty wymiar, stając się żartobliwym hołdem dla wszystkich freaków, jakich to miasto nosiło przez ostatnie dekady, a oni mocno wpłynęli na krakowski koloryt. Pani w Dziwnym Kapelusiku niejedną ma albo miała siostrę i niejednego brata, by wymienić tylko utrwalonego w filmach Witolda Beresia i Artura Barona Więcka w „Aniele w Krakowie” Szajbusa, granego niepowtarzalnie przez Jerzego Trelę.

Nie ma co udawać, „Ambroży Grabowski” Mikołaja Grabowskiego z Bagateli żadnym arcydziełem nie jest i do takiej rangi nie pretenduje. Rozciąga jednak nić ciągłości między dawnymi a obecnymi czasy, nienachalnie budując krakowską mitologie. Dla mniej wprawionych widzów będzie natomiast kawałkiem teatralnej, chwilami rozśpiewanej rozrywki. Mądrzejszej niż kolejna anglojęzyczna farsa.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Jacek Wakar

Wątki tematyczne