"M.G." Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.
Niektóre z tych etiud-przypowiastek naprawdę zachęcają do myślenia i współczucia. Trzeba jednak dla tych rodzynków wytrzymać cztery godziny nieustannego nawijania o wszystkim
Jedno trzeba przyznać Pawłowi Demirskiemu i Monice Strzępce. Konsekwentnie próbują opowiadać o Polsce współczesnej. Ich „M.G.” wystawiona w Teatrze Polskim w Warszawie, napisana przez Demirskiego, a reżyserowana przez Strzępkę, to scenariusz ponurej bajki dziejącej się wszakże w realiach polskiej prowincji.
Magda Gessler, kulinarna celebrytka, postać prawdziwa i żywa, którą udatnie próbuje kopiować Eliza Borowska, trafia do dziwnej miejscowości „jakby z Davida Lyncha” niczym do czyścca. W bardziej dosłownym sensie jest to czyściec dla jej asystentki granej przez Martę Ojrzyńską.
W pogoni za metaforami
Nie zamierzam niczego streszczać, zresztą byłoby to trudne. Metafora goni metaforę, mamy istny wyścig symboli i konkurs dla widza na to, jak je po kolei rozpoznać. Pierwsze pół godziny mnie niemal olśniło. Wędrujemy wraz z Panią Magdą i wraz z obracającą się sceną, pośród uroczych w swojej bombastyczności dekoracji Arka Ślesickiego, w towarzystwie niepokojącej muzyki Tomasza Sierajewskiego - zaskakiwani, olśniewani, tumanieni, bawieni. Doznajemy co i rusz poczucia: o tu czegoś ważnego sławna para dotknęła. A, i jeszcze to obśmiała. I to wychwyciła.
Początkowo zdawało mi się, że założenie jest klarowne. Opisuje się nam wielki świat widziany oczami prowincji, a prowincję - oczami wielkiego świata. Potem wszystko nie tylko się komplikuje, ale i trochę tonie. Ponieważ Demirski nie chce o niczym opowiadać wprost, gubi się w zalewie aluzji i aluzji do aluzji. Każda z nich zajmuje strasznie dużo czasu.
Nadal wychwytujemy znaczące i czasem trafne obserwacje, konkluzje, deklaracje. Ale wychylają się one z powodzi gadulstwa, które nie działa tak oczyszczająco jak filozofowanie bohaterów Czechowa. Oto grupa żeńskich bohaterek gromadzi się z celebrytką i jej asystentką przy ognisku. Klimat ma przypominać Strajk Kobiet, ale że nie można tego powiedzieć wprost, toczą się ezopowe debaty i przekomarzanki, mnożą gagi i okrzyki.
W pewnych momentach jawią się Strzępka z Demirskim jako nobliwi symetryści przykładający obu stronom polskiej wojny plemiennej, na dokładkę socjalnie wrażliwi. Więc niby obśmiewają na równi kreaturę Burmistrza reprezentującego wszystkie chytrości i szwindle prawicowej prowincji (Paweł Tomaszewski) i pompatycznego liberalnego intelektualistę, też zresztą uważającego się za ojca miasta, który w małej miejscowości prowadzi nikomu niepotrzebną operę i cały jest nafaszerowany banalnymi frazesami, trudnymi do zniesienia dla jego własnej rodziny (Jerzy Schejbal).
A jednak temperament znosi parę twórców w jedną stronę. Tubylcy okazują się krwiożerczymi prześladowcami kobiet, a Magda Gessler zmienia się z przedmiotu przyśmieszek w miarodajną misjonarkę niezbyt jasnych mądrości i pogromczynię bylejakości i tandety (no chyba, że jest to parodia z podwójną zakładką). W tle musi być szablonowy ksiądz Rajowy podrywający chłopców, zarazem produkujący złudzenia życia po śmierci (Adam Biedrzycki). I obowiązkowo biesiadujący z dyrektorem opery, co zdaje się być jedną z większych win tego ostatniego.
Z abstrakcyjnych wywodów dają się nagle wyłowić przyśpiewki i skecze o tezach prostych jak cep, jakby przeniesionych z Twittera. Gessler śpiewa piosenkę o Polsce jako państwie policyjnym. Ciekawe co na to hiszpańska skrajna lewica widząca swoje państwo dokładnie w ten sam sposób – a przecież nie rządzi nim PiS.
Mamy Matkę Boską wykorzystywaną przez polityków (Grażyna Barszczewska) i niesmaczną scenę, w której ksiądz szukający męczeństwa daje się ukrzyżować. Przy okazji tropiąc ludzkie obsesje, Demirski ze Strzępką dają upust obsesjom własnym: niechęci do tradycyjnego katolicyzmu, do pokolenia styropianu i do boomerów oskarżanych o bliżej nieokreślone wykolejenie się młodzieży.
W tych rwących strumieniach świadomości ginie to, co mogłoby być najciekawsze. Zagubienie syna dyrektora opery (Jakub Kordas), które naprawdę mówi coś o polskim młodym pokoleniu. Gombrowicz demaskujący pustosłowie swoich inteligenckich wyznawców. Czy wreszcie historia asystentki broniącej się przed swoim prowincjonalnym pochodzeniem, a nawet przed uznaniem tego, co się z nią naprawdę stało. Niektóre z tych etiud-przypowiastek naprawdę zachęcają do myślenia i współczucia, jak ta całkiem uniwersalna - o kucharzu zagubionym we własnych marzeniach (Krzysztof Kwiatkowski).
Trzeba jednak dla tych rodzynków wytrzymać cztery godziny nieustannego nawijania o wszystkim. Pomysł aby zmieścić jak najwięcej przesłań i morałów, stanowczo nie był do końca przemyślany. Ale trochę tak jest u tego duetu zawsze.
Teatr czy manifest?
Jeśli wytrzymuje się to mimo wszystko łatwiej, to dzięki starannemu wykonaniu. To spektakl chwilami teatralnie bardzo urodziwy, na ogół kunsztownie przyrządzony przez aktorów. Na scenie długo dominuje knajacki Burmistrz. Początkowo rola Pawła Tomaszewskiego mnie zachwyciła, potem zaczęła trochę męczyć, swoją totalną karykaturalnością i powtórkami gagów. Nie zdołała mnie za to zmęczyć, pomimo przerysowania permanentnego, Joanna Trzepiecińska jako żona dyrektora opery, stworzona przez męża na podobieństwo Elizy Doolittle z „Pigmaliona”. Jej urok mi przesadę zrównoważył.
Wszyscy w ogóle zagrali co najmniej na czwórkę, od Grażyny Barszczewskiej po Jakuba Kordasa. Mnie szczególnie zachwycił Kwiatkowski – kucharz ucinający sobie palce w szale tworzenia. Usiłuję sobie jednak z niepokojem wyobrazić co by było, gdyby fakturę tak nierównego, naszpikowanego ględzeniem, tekstu wziął na siebie zespół mniej wytrawny.
Jak wyczytałem u innych recenzentów, na końcu płonie kościół. Ja trochę inaczej odczytałem finał – pali się wszystko, całe miasteczko. Ale bardziej zmartwiło mnie, że część widowni uznała to co wspólnie oglądaliśmy, za obowiązkowy manifest polityczny. Aktor Tomaszewski, jakby nie dość mu było, że zagrał mimo wszystko jakoś ciekawą i złożoną postać, machał podczas owacji symbolem Strajku Kobiet.
Nie lubię takiego mieszania sztuki z publicystyką. Autorzy zdaje się nie mają nic przeciw takiemu klimatowi. Mnie zostało po tym spektaklu w głowie i w sercu jednak coś więcej. Ale na pewno Polska wyobrażana sobie przez mnie i przez Monikę Strzępkę z Pawłem Demirskim, to Polski różne.